wtorek, 27 stycznia 2015

Rozdział XXIX

 Wpadłem w panikę. Znowu. Co oni u niego robili? Głupie pytanie. Diego prowadził tyle nielegalnych interesów, że mieli go za co przymknąć. Można było się tego spodziewać prędzej czy później... Nie. To nie powinno się wydarzyć. Po to miał mnie, abym ratował mu dupę, gdy ktokolwiek go o coś podejrzewał. Właśnie za to mi płacił; za bycie jego prywatnym, płatnym mordercą.
 Nagle mnie olśniło. Przecież dopiero co spaprałem robotę, a komisariat był bardzo blisko. Mogli w mgnieniu oka dotrzeć na miejsce przestępstwa, ale nie było takiej możliwości, aby wytropili w tak krótkim czasie jego – tym bardziej, że to ja zabiłem cel.
 Do głowy wpadł mi pomysł, że już od dawna obserwowali nas i nasze ciemne interesy. Mając dowody, mogli od razu wziąć się za aresztowanie nas. Nawet nie chciałem myśleć o tym, co mnie czekało.
 Założyłem z powrotem kask na głowę i, odkręciwszy manetkę do oporu, ruszyłem do przodu. Jechałem jeszcze szybciej niż pięć minut prędzej, a obraz dookoła rozmywał się i zostawał daleko w tyle. Zastanawiałem się, gdzie będzie najbezpieczniej pojechać. Dom Diego był otoczony przez policję, więc mój też stał pod znakiem zapytania. Do mieszkania mojej siostry także nie bardzo mogłem się udać, ponieważ nie chciałem, aby zaczęto też ją o coś podejrzewać. W związku z jej przeszłością wszelkie kontakty z policją były zabronione, a mogłem się założyć, że gdyby w takim momencie policja mnie u niej znalazła, od razu zaczęłyby się przeszukania i przesłuchania.
 Stwierdziłem więc, że zaryzykuję i udam się do siebie. Nie mogłem bardziej narażać bliskich, ponieważ już to wystarczająco zrobiłem.
 Zatrzymując się pod bramą swojego domu miałem nadzieję, że nie będzie żadnej pułapki i policjantów oczekujących mnie w środku. Nie było najmniejszego śladu po radiowozach, a przyjeżdżając po Diego, nie ukrywali się robiąc cichą pułapkę, tylko przyjechali na syrenach. Miałem nadzieję, że w razie nalotu zrobią tak samo, a ja będę miał szansę uciec gdzie pieprz rośnie.
 Nie oczekując ani chwili, popędziłem przez trawnik do środka. Zaraz po otwarciu drzwi wpadłem na kogoś i skarciłem się w duchu za głupotę. Gdy podniosłem wzrok i ujrzałem przyjaciela, strasznie się ucieszyłem.
  – Diego! – krzyknąłem. – Myślałem, że cię zwinęli.
  – Zamknij się i się pakuj, musimy się stąd zmywać – skarcił mnie.
  – Ale jak udało ci się uciec? – spytałem z podziwem.
  – Będzie jeszcze czas na wyjaśnienia. No jazda!
 Tym razem go posłuchałem. Popędziłem po schodach do swojego pokoju i, biorąc do ręki pierwszą lepszą torbę podróżną, zacząłem pakować najważniejsze rzeczy. Kilka ubrań (nie brałem za dużo, ponieważ zawsze mogłem kupić sobie nowe), telefon, ładowarkę, album ze zdjęciami, jakieś papiery,a następnie biorąc po drodze kilka kosmetyków z łazienki, popędziłem na dół.
 Przy oknie stał Hiszpan i ze zniecierpliwieniem wyglądał na zewnątrz.
  – Jak dobrze, że nie jesteś dziewczyną, bo musiałbym stać tu pół godziny dłużej – zażartował. – Co zrobisz z psami? – wskazał na maluchy plątające się pod naszymi nogami.
  – Za chwilę się tym zajmę. Jedźmy już.
 Diego wyciągnął komórkę i już po chwili pod furtką pojawiło się najnowsze subaru, którego modelu nie znałem. Szybko wsiedliśmy do niego i najkrótszą drogą pojechaliśmy w stronę lotniska. Miałem nadzieję, że bilety już są załatwione i bez problemu będziemy mogli udać się jak najdalej od miejsca, z którego mogli nas zwinąć prosto do więzienia.
 Jak na zawołanie usłyszałem z ust kumpla:
  – Od dzisiaj nazywasz się Lucas Green, masz dwadzieścia dwa lata, twój ojciec jest poważnym biznesmenem i mieszkasz z bratem w Kingston na Jamajce.
  – Kim jest mój brat? – Zmarszczyłem brwi. – Nie uważasz, że nazwisko Green nie jest zbyt podobne do Gray?
  – Twój brat, to oczywiście ja, a z tym nazwiskiem, to taka zmyłka – odparł zadowolony z siebie.
  – Jasne...
 Musiałem jeszcze załatwić sprawę, której bałem się najbardziej z tego wszystkiego – miałem zadzwonić do siostry. Najchętniej nie robiłbym tego wcale, no ale martwiłaby się o mnie. Wziąłem do ręki komórkę i wystukałem jej numer, który znałem na pamięć. Odebrała po pierwszym sygnale.
  – No hej braciszku – Najwyraźniej miała dobry humor.
  – Nie mogę długo rozmawiać, więc słuchaj uważnie, co mam ci do powiedzenia – od razu przeszedłem do sedna sprawy. – Wpadłem w małe kłopoty, więc muszę zmyć się na jakiś czas. Dla twojego bezpieczeństwa nie powiem ci gdzie.
  – Jake? – jej ton brzmiał złowrogo.
  – Nie przerywaj mi. Opowiem ci wszystko, gdy wrócę, ale nie wiem kiedy to nastąpi. Wpadnij do mojego domu i zajmij się psami oraz zadzwoń pod numer, który jest napisany na ścianie; to bardzo ważne. Przelej także całe pieniądze z mojej karty kredytowej, ponieważ i tak nie będę mógł ich użyć, bo mnie namierzą.
  – Ale kto cię ściga? Gangsterzy? – wyszeptała.
  – Policja. Teraz już muszę kończyć. Aha, Kate? Uważaj na siebie.
 Nie czekając na dalsze pytania, nacisnąłem przycisk z czerwoną słuchawką, przerywając połączenie z siostrą. Wiedziałem, co należy dalej zrobić: wyciągnąłem baterię, kartę sim, a następnie przez uchyloną szybę wyrzuciłem wszystkie kawałki na autostradę. Teraz policja mogła szukać wiatru w polu: nikt nie wiedział, gdzie się udajemy, zmieniliśmy nazwiska, pozbyliśmy się telefonów i kart kredytowych... Miałem nadzieję, że się uda.
 Kiedy adrenalina opadła, zrobiłem się strasznie smutny. Zdałem sobie sprawę, że mogę już nigdy nie zobaczyć mojej siostry, JJ'a, Amy, psów, ani Irlandii. Z jednej strony nienawidziłem tego miejsca za to, co ze mną zrobiło, ale z drugiej strony byłem mocno przywiązany do niego oraz do ludzi. Swojego wyboru dokonałem jednak dawno temu, kiedy po raz pierwszy zabiłem człowieka; teraz pozostawała mi tylko ucieczka i nienarażanie bliskich bardziej, niż robiłem to do tej pory.
 Zastanawiałem się także, jak miało wyglądać moje życie zaczęte od początku w nowym miejscu. Miałem szukać nowych znajomych, pracy, hobby? To było trochę bez sensu. Przerażało mnie to wszystko na równi z zaciekawieniem.
 W oddali zauważyłem lotnisko. Szybkim autem dojechaliśmy tam w mgnieniu oka i od razu pognaliśmy na odprawę, która za kilka minut miała zostać zamknięta. Nie miałem najmniejszego pojęcia jakim cudem udało nam się dostać w ostatniej chwili bilety, ale najwyraźniej za pieniądze można załatwić wszystko – nawet bilet na samolot piętnaście minut przed startem.
 Szybko rzuciłem okiem na wnętrze budynku – mały tłum ludzi, szare ściany, wykafelkowana na biało podłoga, kilku żołnierzy, ochroniarzy. Szybko zdaliśmy bagaże oraz przeszliśmy przez bramki bez najmniejszych komplikacji i pognaliśmy do samolotu. W ostatniej chwili wbiegliśmy po schodkach i siedliśmy w ostatnich dwóch wolnych fotelach.
 Ja dostałem miejsce przy oknie, z czego bardzo się cieszyłem. Latałem już kilkakrotnie, ale za każdym razem urzekał mnie widok zza okna: białe, różowe oraz czerwone chmury wyglądające jak wata lub rozlane mleko; zachody i wschody słońca; małe budynki, wiatraki oraz pola. Wszystkie te nawet najzwyklejsze rzeczy z lotu ptaka wyglądały wspaniale i nigdy nie mogłem się nimi nacieszyć.
 Tym razem było tak samo. Start przebiegł jak zwykle gładko i po kilku minutach unosiliśmy się nad ziemią: coraz wyżej i wyżej, aż budynek lotniska, pobliskie drzewa i samochody nie stały się maleńkie jak mrówki budujące mrowisko w ogródku. Samolot zatoczył koło i już po chwili widziałem także ogrom wody okalającej wyspę. Żałowałem, że nie mam pod ręką aparatu lub nawet telefonu, aby zachować ten widok na dłużej. Gdy wznieśliśmy się ponad chmury miałem ochotę wyskoczyć przez okno na zewnątrz. Obłoki były tak piękne, że wydawało mi się, że można po nich chodzić, co oczywiście było niedorzeczne...
  – Boże... Ty tak zawsze? – zapytał Hiszpan.
  – Tak, bo co? – odkleiłem się od szyby.
  – Prosiłbym kolejkę dla mnie i mojego przyjaciela – zwrócił się do stewardessy i już po chwili sączyliśmy drinki.
 Po piątym zaczęło się robić ciemno za oknem, a w mojej głowie już szumiało. Powieki robiły się coraz cięższe i nawet nie wiedząc kiedy – zasnąłem.

  – Wstawaj, lądujemy! – usłyszałem i otworzyłem powieki.
  – No pięknie! Nie gadaj, że przespałem cały lot... – rzuciłem.
  – Jak małe dziecko – Diego zaśmiał się.
 Bez żadnych komplikacji zeszliśmy na ziemię i odebraliśmy bagaże. Oczywiście przed lotniskiem już czekała na nas taksówka, mająca zawieść nas do nowego domu. Zdziwiłem się, widząc siedzącego obok kierowcy wielkiego, czarnoskórego mężczyznę. Hiszpan jednak wytłumaczył mi, że jest to nasz ochroniarz i na razie nie będzie opuszczał nas na krok.
 Nie podobało mi się to, no ale nic w tym dziwnego. Kto by się cieszył z łażącego za nim faceta, gdziekolwiek by się nie ruszyć? Miałem nadzieję, że jednak nie będzie tak źle i, niechętnie, przystałem na to. Nie miałem przecież innego wyjścia.
 Mimo tego, że przespałem cały lot, czułem się strasznie dziwnie – byłem w połowie zmęczony, a w połowie pobudzony. Pozycja siedząca, niewygodne siedzenie oraz różnica czasowa w postaci pięciu godzin zrobiły swoje sprawiając, że wcale się nie wyspałem, a nowe otoczenie, poprzednie wydarzenia oraz zaczęcie nowego życia doprowadziły do tego, że wcale nie myślałem o spaniu.
 Z zaciekawieniem spoglądałem przez okno oglądając budynki, roślinność i ludzi dookoła mnie. W sumie większość wyglądała tak jak w moim poprzednim mieście, jednak nie było to identyczne i sama sugestia "nowego miejsca" dodawała mi entuzjazmu.
 Gdy ujrzałem dom, w którym mieliśmy mieszkać, oniemiałem z zachwytu. Inne budynki mijane po drodze stawały się marnymi chatkami lub barakami w porównaniu z naszą willą. Była przeogromna, zbudowana z białego kamienia, zwieńczona kilkoma kolumnami i filarami oraz miała liczne okna. Na trawniku przed nią rosło wiele roślinności: od kaktusów, przez orchidee, po palmy. Nawet trawa była tam bardziej zielona niż u nas – możliwe też, że mi się wydawało; trawa po drugiej stronie płotu zawsze jest zieleńsza i soczystsza...
 W środku budynku było tak, jak się spodziewałem, czyli czysto i nowocześnie. Przez mały korytarzyk wchodziło się od razu do salonu po ciemnych, ale czystych panelach. Mniej więcej po środku stała kanapa o ciut jaśniejszym kolorze, która była wpuszczona w podłogę. Po drugiej stronie znajdował się mały basen, zapewne z jacuzzi, co mnie bardzo ucieszyło. Po drugiej stronie od wody stał średniej wielkości stół, o bardzo dziwnym kształcie, z czterema krzesłami. Okno w tym pomieszczeniu zajmowało jedną, całą ścianę, a widok z niego był przepiękny. Bardzo się zdziwiłem, kiedy z boku budynku ujrzałem krystalicznie czystą, niebieską wodę.
 Spostrzegłem dwoje drzwi, więc wszedłem w te po lewej – prosto do kuchni. Posadzka tam była śnieżnobiała i, jak się okazało, podgrzewana (podobnie jak w całym domu). Wszystkie blaty oraz sufit były czarne, a na szafkach malowały się słoje drewna. Kuchnia była połączona z jadalnią, co było dobrym rozwiązaniem, ale podejrzewałem, że pewnie i tak będziemy jadać w salonie.
 Wróciłem się i wszedłem w drugie drzwi. Moim oczom ukazała się łazienka: cała ułożona z biało-czarnych kawałków – od podłogi, przez ściany, zlew i wannę, aż po sufit.
 Zostawiłem to piętro za sobą i wszedłem po schodach do góry. Znajdowało się tam sześć pomieszczeń: dwie sypialnie z łazienkami i garderobami. Zdziwiłem się, ponieważ obie sypialnie wyglądały niemal identycznie. Wielkie białe łoże zajmowało większość miejsca, a na jednej ścianie stała przeogromna półka z książkami, filmami i grami. Miałem tam także dwie szafki nocne: po obu stronach łóżka, jedną szafkę na różne duperele i ogromną plazmę z konsolą. Łazienka zaś wyglądała identycznie jak ta na dole.
  – I jak ci się podoba? – usłyszałem głos Hiszpana za sobą.
  – Tu jest genialnie! – krzyknąłem. – Jak udało ci się znaleźć taką chatę w tak krótkim czasie?
  – To jest mój dom od kilku lat – zaśmiał się. – Byłem tutaj trzy razy na wczasach. Dużo podróżowałem.
  – Ale kto będzie tutaj sprzątał? Nigdy nie widziałem czystszego domu – wyznałem.
  – Jest dopiero po ekipie sprzątającej. Nie martw się, jeszcze nabrudzimy – mrugnął. – Znajdziemy kogoś od sprzątania.
  – Nie wiem jak ty, ale ja idę na plażę – oznajmiłem.
  – Ja idę, ale spać – machnął mi ręką na do widzenia.
 Niezmiernie się cieszyłem, że do mojego małego bagażu wrzuciłem kąpielówki i ręcznik – te z łazienki były tak piękne i czyste, że żal było je brudzić piachem. Nad wodę nie miałem daleko, więc nie brałem kompletnie nic poza tym, co już wymieniłem.
 Piasek na plaży był bardziej biały, jak żółty i oczywiście nagrzany przez słońce. Nie czekając długo, wskoczyłem do wody i zacząłem pływać. H2O była idealnie czyta i chłodna, ale nie zimna, co pozwalało się zrelaksować. Nie chciałem myśleć o tym, co zostawiłem. Miałem nadzieję, że moja siostra sobie poradzi i zajmie się nienarodzonym dzieckiem. Wierzyłem też, że Amy i JJ zrozumieją to, że nawet się nie pożegnałem.
 Nie mogłem zabrać ich ze sobą, nie było też czasu na wytłumaczenia, czy nawet na powiedzenie zwykłego "cześć". Chciałem ich jeszcze kiedykolwiek zobaczyć, chociaż jeden, jedyny raz i ujrzeć ich szczęśliwych, bez problemów, z poukładanym życiem – czyli całkiem przeciwnym, niż moje...
 Wychodząc z wody ujrzałem trzech Rasta siedzących koło mojego ręcznika. Podszedłem do nich i przywitałem się:
  – No siema!
  – Witaj kolego – rzucił najmniejszy. – Ja jestem Tim, a to Patrick i Oscar. Zapalisz z nami?
  – Tim, spokojnie! – skarcił go mężczyzna o najdłuższych dredach, czyli Oscar. – Chcesz wystraszyć nam nowego znajomego? – zaśmiał się.
  – Oczywiście, że z wami zapalę – odpowiedziałem.
 Nie musieliśmy mówić nic więcej, ale buzie nam się nie zamykały. Najbardziej wygadany okazał się Tim – buzia mu się nie zamykała. Był najmłodszy z całej trójki i najbardziej ruchliwy. W życiu nie widziałem człowieka, który by tak dużo mówił – miałem wrażenie, że dosłownie zagada mnie na śmierć.
 Patrick był najstarszy z nich i najbardziej opalony. Z wyglądu do złudzenia przypominał mi Bob'a Marley'a i okazał się naprawdę w porządku, podobnie jak Patrick, którego dredy były związane, ale mimo tego sięgały mu do pasa. Zastanawiałem się ile mają centymetrów długości, ale stwierdziłem, że spytam go przy innej okazji.
 Chłopaki zmyli się po dwóch godzinach, ponieważ mieli coś do załatwienia na mieście, a ja postanowiłem przejść się plażą. Nie patrząc na to, że jestem upalony, odpaliłem kolejnego lolka i podążałem wzdłuż brzegu, oddalając się coraz bardziej od domu. Czułem się świetnie, gdy chłodna woda obmywała mi stopy, a ciepłe słońce grzało mi plecy.
 Siadłem pod wielką palmą i obserwowałem powoli zachodzące słońce. Nie myślałem o niczym, tylko w stu procentach oddałem się relaksowi. Prawdopodobnie usnąłbym na tym ciepłym piasku, gdyby dziwny dźwięk rozlegający się nad moją głową, nie przerwał mi chillout'u. Spojrzałem w tamtym kierunku i ujrzałem kozę – a dokładniej małe koźlątko.
 Nagle, nie wiadomo czemu, zapragnąłem je mieć. Wstałem powoli, starając się nie spłoszyć zwierzęcia, jednak ono od razu mnie ujrzało i zaczęło uciekać. Wiele nie myśląc zacząłem je gonić: przez krzaki, czyjeś podwórko, ulice, aż w końcu dorwałem ją w ciemnym zaułku, gdy nie miała już dokąd uciec.
  – Mam cię! – powiedziałem do kozy. – Teraz będziesz moim pieskiem!
 Wziąwszy kozę pod pachę odwróciłem się na pięcie i powędrowałem z powrotem w kierunku ulicy. Oczywiście od razu uświadomiłem sobie swój błąd: nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowałem, nie znałem drogi powrotnej, nie miałem komórki i stałem w samych kąpielówkach z kozą w ręce w całkiem obcym kraju.
 Stwierdziłem, że złym pomysłem było palenie kilku jointów na raz, a już na pewno łapanie przeklętej kozy. Zdenerwowany sam na siebie, próbowałem odtworzyć drogę z marnym skutkiem coraz bardziej się pogrążając. Albo chodziłem w kółko, albo spoglądałem na kompletnie obce dla mnie budowle i ulice.
 Po mniej więcej trzydziestu minutach dałem sobie spokój i usiadłem na ławce stojącej przy chodniku. Wtedy ujrzałem ją.

piątek, 9 stycznia 2015

Rozdział XXVIII

   Zignorowałem jej słowa myśląc, że gada głupoty. Na prawdę nie pamiętałem jej, a nawet jeśli, to byłem zbyt pijany, aby dokładniej się nad tym zastanowić...
   Wstałem i trochę chwiejnym krokiem podszedłem do drzwi. Nie umiejąc znaleźć klucza zacząłem kopać. Kopałem, kopałem, aż wykopałem wielką dziurę. Przez powstały otwór wsadziłem rękę i przekręciłem zamek. Stojąc w progu obejrzałem się za siebie.
  – Wejdziesz? – zapytałem jeszcze. – Chyba, że zamierzasz tutaj siedzieć i się dalej mazać.
 Wszedłem do domu nie oglądając się za siebie, a blondynka weszła za mną. Wskazałem na swoje łóżko, a następnie wyszedłem się odlać. Miałem nadzieję, że trafię do muszli, a nie na deskę lub podłogę. Próbowałem się także przebrać lub chociaż częściowo rozebrać, jednak w takim stanie było to bardzo ciężkie zadanie.

 Gdy rano otworzyłem oczy stało się to, czego się spodziewałem. Głowa bolała mnie tak bardzo, jak jest to tylko możliwe. Nie pamiętałem także dokładnie wszystkich wydarzeń, jednak w mojej głowie zachowało się jedno, a mianowicie zdanie "noszę twoje dziecko". W prawdziwości tego, utwierdzała mnie kobieta leżąca obok mnie.
 Wstałem z łóżka i udałem się do kuchni. Od razu nastawiłem wodę na kawę i poszedłem do łazienki. Bardzo się zdziwiłem, kiedy przechodząc przez korytarz zauważyłem wielką dziurę w drzwiach wejściowych, a pod nimi leżące klucze.
 Ubrałem szybko koszulkę i spodnie, aby nie latać w samych bokserkach i wróciłem do robienia kawy. Zastanawiałem się, co mogę począć w takiej sytuacji. Patrząc na to, czym się zajmowałem, nie nadawałem się na ojca. Nie kochałem także tajemniczej kobiety – spędziłem z nią tylko jeden wieczór (z wczorajszym dwa wieczory), a w dodatku nie będąc trzeźwym. W życiu nie podejrzewałem, że mogę zaliczyć TAKĄ wpadkę. To było okropne.
 Nie zdążyłem dopić napoju, kiedy w drzwiach pojawiła się kobieta. Widać było, że chciała odejść niezauważona, jednak, gdy mnie spostrzegła, wystraszona przystanęła. Widać było, że nie ma pojęcia co zrobić – stać tam, wrócić się, czy uciec. W końcu jednak wzięła głęboki oddech i usiadła na przeciwko mnie.
  – Chyba mamy ze sobą do porozmawiania – rzekła.
  – Wiesz, że nie możemy być razem? – od razu przeszedłem do rzeczy, aby oszczędzić jej rozczarowań.
  – Owszem, zdaję sobie z tego sprawę - nie wyglądała na zaskoczoną.
  – Oczywiście będę wpłacał wam pieniądze na konto co miesiąc. Czy będę się widywać z dzieckiem... tego na razie nie mogę obiecać.
  – Wiedziałam, że dupek z ciebie. Tylko dlatego, że mam to dziecko w sobie, to ja muszę je wychowywać? – wkurzyła się.
  – Nie rozumiesz. Przez mój zawód może grozić mu niebezpieczeństwo – zacząłem.
  – Och, daj spokój! – nie pozwoliła mi dokończyć.
  – Pieprz się - rzuciłem. – Masz tu pieniądze na taksówkę, ja jeszcze do końca nie wytrzeźwiałem.
 Wściekła kobieta złapała za długopis i napisała na ścianie swój numer telefonu, a następnie wybiegła z domu. Widziałem, że była bardzo zdenerwowana, ale powiedziałem jej prawdę. Nie chciałem zagrażać dziecku, ani żeby miało jakąkolwiek styczność z mordercą – czyli ze mną. Pewnie uznała to za pijacki bełkot, ale co miałem zrobić? Dla udowodnienia słów zabrać ją na morderstwo, czy skłamać, skrupulatnie omijając temat?
 Dobra. W sumie, to się jej nie dziwiłem. Sam byłem nieźle zdenerwowany i wiedziałem, jak to się skończy. Powrót do nałogu był bardzo złym pomysłem. Tłumaczenie sobie, że jeden raz mi nie zaszkodzi i będzie ostatnim razem, było puste jak moja głowa po zażyciu narkotyku. Jeszcze mogłem przestać to robić – mój organizm po jednej dawce nie przyzwyczaił się do substancji.
 Najgorsze jednak było to, że chciałem to zrobić i wiedziałem, że to zrobię. Miałem ochotę iść do Diego, a potem na pierwszą lepszą stację i wrócić do domu, nawet jeśli miałoby to oznaczać kolejne rozwalenie moich drzwi.
 Diego. Zastanawiałem się, jak on to wytrzymuje. Z naszych rozmów wynikało, że mężczyzna siedział w tym od dłuższego czasu, co z resztą było widać. Kupa kasy, potrzeba likwidowania nowych celów i masa ochroniarzy, nie wzięły się znikąd. Przyczyniły się do tego przede wszystkim narkotyki i obrót bronią. Wiedziałem, że pewnie coś jeszcze się za tym kryło, ale nie chciałem mówić na niego rzeczy, których nie widziałem.
 Nie widziałem skąpo ubranych lasek, nie widziałem mnóstwa drogich aut, nie widziałem żadnych dzieci. Tak samo nie widziałem, jak obrabiał bank albo coś w tym stylu. Podejrzewałem, że może czymś takim też się zajmować, ale przeczucia, a złapanie kogoś za rękę to dwie różne rzeczy.
 Na moim telefonie wyświetlił się sms. O wilku mowa.
 Otwierając wiadomość wiedziałem, co to oznacza. Kolejny cel. Czy chciałem tego? Nie bardzo. Ostatnio spaprałem robotę, ale teraz nie musiałoby to tak wcale wyglądać. Mógłbym przecież załatwić wszystko sprawnie i po cichu, a następnie zniknąć.
Stary, nie mogę.
 Bałem się. Cholernie się bałem. Gdy jeszcze zobaczyłem, że mężczyzna z wysłanego zdjęcia jest ubrany w mundur policyjny, myślałem, że narobię w gacie. Byłem strasznie rozbity, a w dodatku co raz bardziej miałem ochotę sięgnąć po używkę. Nie mogłem więc dostać roboty, którą tak łatwo można spaprać.
 Przecież jego kumple mogą zająć się tą sprawą bardziej, niż innymi. Mogą także nagłośnić całą sprawę. Mogą mnie znaleźć. Mogą mnie zabić.
 Zabić. Ostatnio to słowo nabrało dziwnego brzmienia. Zabójstwo, morderstwo. Gdy słyszę coś podobnego w sklepie, gdy dwie staruszki rozmawiają o książce, to mam wrażenie, że jestem w jakimś chorym filmie. Jacob Gray, główny bohater inscenizacji puszczanej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siedem dni w tygodniu. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. O każdej porze dnia i nocy. We wszystkie niedziele i święta.
 Mam wrażenie, że wszyscy są przeciwko mnie. Gadają, gadają. Ktoś na mnie ukradkowo spojrzy. Zobaczę coś dziwnego na suficie sklepu. A babki gadają i gadają. On ją zabił, a ona go kochała. A on poderżnął mu gardło. A mały chłopiec nie żyje. Bla bla bla. Gdak gdak gdak.
 Kurwa.
 Czy mam paranoję? Może. Mój przepity, przećpany i przepalony mózg nie działa już normalnie. Może jestem jak Laleczka Chucky? Uzależniony od zabijania. Ale czy coś, co kochamy, może być tak zabójcze? Czy pasja może nieść śmierć? A może mordowanie to nałóg. Nałóg, który wżera się w mózg do tego stopnia, że nie możesz przestać o nim myśleć. Wydaje ci się ucieczką. Masz złudzenie, że nie przetrwasz bez tej małej czynności.
 Prawda jest taka, że to ta czynność nie może żyć bez ciebie.
 Z tego wszystkiego nie zauważam, że dostałem kolejnego sms'a.
Dostaniesz grubą kasę. Daj spokój, przecież dobrze wiesz, że jesteś najlepszy. Nie zlecę tego nikomu innemu. Może dostaniesz coś ekstra.
 Cholera.
 Nie cierpię, gdy ktoś gra mi na emocjach. Czy byłem dobry? Wcale nie. Jako małe dziecko wyobrażałem sobie, że jak będę dorosły, to będę jak moja siostra. Silny, niezależny, umiejący poradzić sobie z każdym problemem. Myślałem, że wejście w dorosłość będzie jak przełączenie pstryczka. Kończysz szesnaście, osiemnaście, czy tam dwadzieścia jeden lat i PYK. Nagle znasz odpowiedź na każde pytanie, potrafisz podejmować samodzielnie decyzje, które zawsze są trafne.
 To nie prawda. Ja tak nie umiem. Nadal jestem tą samą osobą, tak samo lubię cholerne zwierzęta i samotność na deszczu. Lubię nawet, kurwa, sikać czasami pod prysznicem.
Naprawdę nie mogę tego zrobić.
 
Zirytowało mnie jeszcze to, że wiedział, iż mam problemy, a jak bezczelny gnojek zaproponował mi coś ekstra. Dobrze znałem te jego ekstra. Znałem także siebie i doskonale wiedziałem, że  nie odpuszczę sobie. Ani jednego nałogu, ani drugiego. Nie odpuszczę sobie z niczym, ponieważ Jacob Gray nigdy nie odpuszcza.

 Obserwując komisariat, plułem sobie w brodę. Mogłem przecież odmówić i przystopować na jakiś czas, a zgodziłem się, postępując jak dziecko liczące na cukierka w ramach zapłaty. Byłem głupi i uzależniony. Już nie mogłem doczekać się wykonania zadania i powrotu. Oznaczało to zaspokojenie obydwu głodów.
 Za równo trzydzieści minut cel miał wyjść na zewnątrz. Zwykle wszystkie dostarczone mi informacje się sprawdzały, więc miałem nadzieję, że tak będzie i tym razem. Zastanawiałem się, skąd mój pracodawca bierze to wszystko. Może zatrudnia jakiegoś pracownika, który bawi się w obserwatora i spisuje dokładnie każdą błahostkę pomocną później mi?
 Zauważyłem, jak mężczyzna wychodzi z budynku. Cholera. Nie cierpiałem, jak coś nie szło zgodnie z planem. Mimo przygotowania musiałem robić wszystko pod wpływem chwili. Zacząłem biec za kruczowłosym. Miał on na sobie dres, adidasy i ciemną bluzę z kapturem, a na plecach podskakiwał mu firmowy plecak.
 Zdałem sobie sprawę, że nie będzie on łatwą ofiarą. Skoro codziennie poruszał się tak kilka przecznic z domu do pracy i z powrotem, musiał mieć dobrą kondycję. Domyślałem się, że nie poprzestaje na tym – chodzi na jakąś siłownię, ćwiczy w domu. Oznaczało to tylko jedno: silnego, zdrowego, sprawnego mężczyznę, którego miałem pokonać.
 Rozejrzałem się dookoła, ale nie licząc nas obu, nie było żywej duszy. Wyciągnąłem więc z za paska dwudziestkę piątkę, wycelowałem i nacisnąłem na spust.
 Cholera.
 Okazało się, że nie była naładowana. Jak mogłem być aż tak głupi? Jak mogłem nie naładować pistoletu przed wyruszeniem na misję? Jak mogłem zachować się jak największy idiota świata? Musiałem jednak sprostać zadaniu. Teraz, albo nigdy. Nie miałem zamiaru czekać do następnego razu. Czułem, że to będzie przełom.
 Jak zwykle nosiłem przy sobie mój nóż. Był on duży, ciemno-szary ze szlachetnej stali, a w dodatku obusieczny. Na rękojeści miał piękny wzorek, który leżąc w mojej dłoni dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Wyciągnąłem go i przyspieszyłem.
 Nawet, jeżeli ofiara mnie zauważyła, to nie dała tego po sobie poznać. Cały czas biegła takim samym tempem, a jej oddech był zgrany z krokami. Nie przyspieszała, ani nie zwalniała.
 Gdy byłem już dostatecznie blisko, wykonałem skok, jednocześnie łapiąc mężczyznę lewą ręką za ramię, a prawą przykładając mu do gardła. Okazało się jednak, że skoczyłem za wysoko, a on był nieźle wyszkolony. Od razu odepchnął moją dłoń z nożem, przykucnął, a złapawszy mnie za drugą górną kończynę, rzucił mną na ulicę. Upadając, poczułem taki ból w plecach, że zabrakło mi tchu. Nie poddawałem się jednak.
 Kiedy mój cel już chciał mnie przewrócić na brzuch, ja kopnąłem go, co dało mi dostatecznie dużo czasu, aby wstać na nogi. Nadal nie mogłem oddychać, jednak wiedziałem, że kluczem był spokój. Starałem się więc nie denerwować i raczej robić uniki, niż atakować. Gdy chwilę odpocząłem, a mój przeciwnik się zmęczył, oboje rzuciliśmy się w wir walki.
 Biliśmy się pięściami, łokciami, kopaliśmy stopami, kolanami. Był godnym przeciwnikiem, a ja zacząłem się bać, że mogę przegrać. To przerażenie sprawiło, że do moich żył napłynęła adrenalina, a sam w panice zacząłem robić niewyobrażalne rzeczy.
 Zapomniawszy o nożu, powaliłem przeciwnika na ziemię. Okładałem go i okładałem bez końca. Miałem swój atak i nie mogłem tego powstrzymać. Szał ogarniał moje ciało, a umysł myślał tylko o jednym: bić, bić, bić. Zabić.
 Podniosłem głowę dopiero, gdy usłyszałem dźwięk syreny policyjnej. Zobaczyłem kilkadziesiąt metrów za sobą mężczyznę, ale było za późno, aby się nim zająć. Posterunek znajdował się niedaleko nas, więc zacząłem uciekać, po drodze podnosząc nóż z ziemi.
 Biegłem i biegłem. Przez działki, czyjeś podwórko, płot, park, plac zabaw, między blokami, po chodniku, po ulicy. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy dobiegłem do domu. Odsapnąłem chwilę i wbiegłem na górę. Podobnie, jak poprzednim razem, wrzuciłem ubrania do pralki i szybko ją włączyłem. Na siebie naciągnąłem coś zupełnie innego, czyli kolorowego. Wsiadłem na motocykl i pojechałem w jedyne znane mi miejsce.
 Droga minęła mi w mgnieniu oka, być może dlatego, że jechałem naprawdę szybko. Jakież było moje zdziwienie, gdy zauważyłem, że posesja Diego jest otoczona przez tyle samochodów, ilu w życiu nie widziałem. Dokładniej radiowozów z czerwono-niebieskimi światłami na dachach.

czwartek, 25 grudnia 2014

Rozdział XXVII

     Gdy wróciłem do domu czułem się koszmarnie. Zastanawiałem się, co ja właściwie zrobiłem? Zabiłem małego chłopca – ale po co? Malec miał jeszcze całe życie przed sobą, a ja go tego pozbawiłem.
Spanikowałem. Czy nikomu się to nie zdarzyło? Owszem, ale nie z takim skutkiem... To zabójstwo miało być kolejną dawką leku na koszmary, a co zrobiło? Pozbawiło mnie snów i przysporzyło wyrzutów sumienia...
     Tak, ja, Jacob Gray, miałem wyrzuty sumienia. I to cholerne.
     Gdy tylko znalazłem się w domu, rozebrałem się do naga i wrzuciłem ubrania do pralki. Nastawiwszy pranie, sam wskoczyłem do wanny i puściłem gorącą wodę. Szorowałem swoją skórę brzydząc się siebie, podczas gdy obłoki pary zapełniały całą łazienkę sprawiając, że lustro zaparowało.
     Czułem, że zaraz się rozpłaczę. Targało mną tyle emocji: od gniewu, przez strach, po odrazę i rozpacz. Chciałem cofnąć czas. Chciałem uratować chłopca, chciałem poprosić o inne zadanie.
Próbowałem się usprawiedliwić. Skąd miałem wiedzieć, że on się tam pojawi? Miało nikogo nie być. Musiałem ratować własny tyłek. Nie mogłem pozwolić sobie na błąd.
     Nie. Wcale nie miałem prawa go zabić. Popełniłem błąd i musiałem za niego zapłacić. Jak? Tego nie wiedziałem. Coś jednak musiałem wymyślić – i to szybko.
     Położyłem się do łóżka, jednak nie potrafiłem usnąć. Kto by potrafił, będąc na moim miejscu? Po dwóch godzinach się poddałem.
     Naciągnąłem na siebie ubrania i wyszedłem z domu. Udałem się na najbliższą stację benzynową, na której kupiłem paczkę papierosów i butelkę alkoholu. Wiedziałem, że to nie najlepszy sposób, aby poradzić sobie z problemami, ale chwilowo nie widziałem lepszego rozwiązania.
     Udałem się w swoje ulubione miejsce – na dach bardzo wysokiego budynku, z którego rozciągał się najlepszy widok. Przychodziłem tam zawsze, gdy miałem jeden ze swoich „cichych dni”. Od razu zacząłem pić i palić. Odpalałem papierosa od papierosa, a pomiędzy zaciągnięciami brałem kilka łyków alkoholu, który przyjemnie palił moje gardło.
     Opróżniłem butelkę w bardzo szybkim tempie. Również zapasy fajek malały. Po mojej głowie nadal błąkały się niepotrzebne myśli – analizowałem wszystkie morderstwa.
     Owszem, niektóre ofiar były samotnymi, złymi ludźmi. Niektórzy jednak mieli rodziny, zwierzęta – nigdy się tym nie przejmowałem. Aż do teraz.
     Miałem ochotę cofnąć czas i wrócić do momentu, gdy zadzwonił do mnie Ed. Było to w sumie nie tak dawno, jednak mi wydawało się, jakby zdarzyło się to lata temu. Od tego czasu tyle się zmieniło... W sumie całe moje życie.
     Gdyby jednak okazało się, że mogę wrócić do tamtego dnia, powiedziałbym nie. Nie wyszedłbym na spotkanie, może nawet nie uratowałbym psów ze schroniska. Może zostałbym z siostrą, albo zabrał ją gdzieś daleko, daleko...
     Tego jednak nie mogłem zrobić. Nie mogłem naprawić własnych błędów, ani sprawić, żeby malec ożył.
     Wyciągnąłem telefon komórkowy z kieszeni – dopiero co go sobie kupiłem i trochę go nie ogarniałem, a alkohol mi w tym nie pomagał. Znalazłem numer Diego i nacisnąłem zieloną słuchawkę.
- Co do ch... - zaczął chłopak, jednak nie zdążył dokończyć.
- Mam sprawę – chciałem od razu przyjść do rzeczy.
- Jesteś pijany. Masz doła? - zaśmiał się.
- Chyba kanion... - odparłem. - Nie o to chodzi. Ostatnio mówiłeś, że możesz coś załatwić...
- Żartujesz sobie? Wiesz, która jest godzina? Poza tym mówiłeś, że jesteś czysty! - przypomniał mi.
- Proszę...
     Po wciągnięciu kreski czułem się o wiele lepiej. Siedziałem u Hiszpana na kanapie, opierając głowę o jej oparcie. Na chwile mnie zamroczyło – porcja była spora, a ja naprawdę od dłuższego czasu byłem czysty. Gdy trochę mi przeszło, spojrzałem na nowego przyjaciela, a on się do mnie uśmiechnął.
     - Lepiej? - zapytał, a ja w odpowiedzi pokiwałem potakująco głową. - To dobrze. Co się właściwie stało?
- Mam, hmm, pierwsze wyrzuty sumienia – uśmiechnąłem się. - To znaczy, teraz już ich nie mam.
     To była prawda. Poczułem się lepiej, a większość myśli zniknęła. Przyszła jednak nowa, inna, która także nurtowała mnie od dłuższego czasu.
- Powiedz mi, stary, skąd znasz moją siostrę? - spojrzałem mu prosto w oczy.
     - To ty nie wiesz, tak? - zaczął. - Z naszego fachu. Swoimi czasy pracowała dla Ed'a. Po cichu wszyscy nazywali ją podrzynaczką gardeł – praktycznie zawsze wykańczała tak swoją ofiarę. Przez swoje życie zabiła więcej osób, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. I nie patrz się tak na mnie, nie tylko ty masz dar zabijania. Kate też była w tym dobra, podobnie jak twoi dziadkowie. Wasi rodzice stoczyli się – gdyby nie to, pewnie też działaliby w tym fachu. Dokładnie ojciec, bo to Gray'owie od zawsze się tym zajmowali.
     - Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - próbowałem przetworzyć wszystkie informacje.
- Nie, nie żartuję. Macie sobie sporo do opowiedzenia...
     Nie potrafiłem przetrawić tego, co właśnie do mnie powiedział. Nawet nie chciałem tego zrobić. Zamiast tego wciągnąłem jeszcze jedną kreskę i po prostu wyszedłem, zostawiając chłopaka samego.
     Po mojej głowie kłębiło się wiele myśli. Gray'owie zabójcami. Kate podrzynaczką gardeł. Aż mnie ciarki przeszły. Nie wyobrażałem sobie tej silnej, a za razem delikatnej kobiety, jako mordercy. Owszem, nie znałem swojego pochodzenia, nie wiedziałem, jak trafiłem do siostry, ani dlaczego nie pamiętam swojego wczesnego dzieciństwa, ale w najgorszych obawach nie podejrzewałem czegoś takiego.
     Nie chciałem dowiedzieć się niczego więcej. Obiecałem sobie, że będę unikać siostry – to wszystko było przez nią. Może, gdyby mi powiedziała o tym wszystkim, stłumiłbym swoje upodobania. Przestałbym myśleć o śmierci i zabijaniu. Nie zostałbym tym, kim jestem, prowadziłbym normalne życie. Obiecałem sobie także, że nigdy nie będę miał dzieci oraz zrobię wszystko, żeby Kate także ich nie miała.
     Nie mogłem ryzykować, że to przejdzie dalej. To było chore. To było złe. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić...
Zahaczyłem po raz drugi o stację benzynową i zrobiłem identyczne zakupy, jak poprzednim razem. Byłem bardzo nie trzeźwy, a to miało się tylko pogłębić. Cieszyłem się także, że mam kolejną działkę w kieszeni.

     Podchodząc do domu zobaczyłem, że ktoś stoi pod drzwiami. Kobieta, w dodatku blondynka. Wiedziałem, że gdzieś już widziałem tą twarz, ale nie bardzo potrafiłem sobie przypomnieć gdzie.
Jej twarz była wykrzywiona dziwnym grymasem; wyglądała, jakby płakała przez kilka poprzednich godzin. Mocniej skupiłem wzrok: jej oczy były podpuchnięte, a makijaż rozmazany i nieudolnie pokryty nowym. Owszem, płakała.
    Stwierdziłem, że z jej strony raczej nic mi nie grozi. Postanowiłem od razu zapytać ją, po co kręci się koło mojego domu.
- Hej – usilnie próbowałem przybrać taki ton, żeby nie było po mnie widać, że jestem pijany i naćpany. - Co taka ślicznotka jak ty, robi pod drzwiami człowieka, takiego jak ja?
- Jesteś pijany – od razu mnie zdemaskowała. - Może to i lepiej. Muszę... muszę ci coś powiedzieć.
- Znasz mnie? - zapytałem, mając nadzieję, że wyjaśni mi, kim jest.
     Usiadłem na betonowym stopniu obok niej i oparłem głowę o mur. Zamknąłem także oczy i próbowałem skupić się na jej słowach.
- Nawet mnie nie pamiętasz... - chyba znowu zaczęła płakać. - A ja noszę twoje dziecko.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Rozdział XXVI

     Kupiliśmy piwo i rozsiedliśmy się u mnie w salonie. Po takich przeżyciach cieszyłem się, że moi przyjaciele są ze mną. Wiedziałem, że ma JJ'a zawsze mogę liczyć, tak samo jak na Amy. Diego nie znałem jeszcze najlepiej, ale już zdążył uratować mi skórę, za co byłem mu naprawdę wdzięczny.
     Po akcji, jaka wydarzyła się tego wieczoru powinienem być, hmm, przerażony? Powinienem dostać wstrętu do fachu, jakim się zajmowałem? Nic bardziej mylnego. Mimo tego, że prawie straciliśmy życie, ja się cieszyłem. Właśnie to mi się w tym wszystkim podobało - moment niepewności, kiedy możesz zginąć, a wszystkie twoje codzienne problemy nagle stają się błahostkami. Czujesz tylko daną chwilę i adrenalinę w żyłach.
     - Obiecałeś mi seks i blanta, a jak na razie nie dostałam ani jednego, ani drugiego - moja przyjaciółka zaśmiała się. - Czyżbyś rzucał słowa na wiatr?
- Oczywiście, że nie - oświadczyłem, wyciągając z szuflady trzy woreczki wypełnione zieloną rośliną.
- Może chcecie coś mocniejszego? - Diego wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jeden telefon i załatwione.
- Od dwóch lat jestem czysty - oświadczyłem dumnie, rozpraszając panikę przyjaciół. - Zioło jednak pozwala mi się czasami odstresować.
- A co z seksem? - JJ wtrącił się do rozmowy.
- Ej, tobie nic nie obiecywałem! - szturchnąłem go w bok.
     Na stole postawiłem także bongo średniej wielkości, które uwielbiałem. Od razu umieściłem w nim roślinę, oraz podpaliłem ją żarową zapalniczką. Pociągnąłem mocny haust powietrza do płuc, po czym podałem rurkę pozostałym obecnym. Oczywiście nikt mi nie odmówił i już po chwili siedzieliśmy upaleni na kanapie, grając w gry na Playstation.
      - Stary, to czym w końcu się zajmujesz? - zaciekawiony JJ przerwał ciszę. - Masz jednak trochę hajsu, odkąd mój pub przestał istnieć.
- Jak ci powiem, to dzisiaj nie zostaniesz u mnie na noc - spojrzałem na Diego, który się uśmiechał.
- Zaryzykuję.
- Zajmuję się gwałtami na śpiących mężczyznach.
     Mój żart rozśmieszył całą trójkę, co również mi się udzieliło. Narkotyk krążący po naszych organizmach dodawał jeszcze temu rozmachu.
- A tak na serio? - zapytał, gdy już się trochę ogarnęliśmy,
- Jestem seryjnym mordercą - tym razem śmiali się już tylko JJ i Amy.
     Ja i Diego znaliśmy prawdę, którą moi przyjaciele wzięli jako żart. Nikt jednak nie zauważył, że my się nie śmiejemy, więc jakby nie było tematu.
- Dobra, nie chcesz, to nie mój, kiedyś jednak to z ciebie wyciągnę - zaśmiał się punk.
- Grozisz, czy obiecujesz? - rzuciłem w jego stronę odpalając po raz kolejny tego wieczoru bongo.

     Siedziałem w pokoju myśląc o mojej kolejnej ofierze. Miała być to prosta misja - włamanie do domu w nocy, zabójstwo mężczyzny, ucieczka. Proste i miało przyjść gładko.
     Cieszyłem się z nowego zadania. Powoli znowu zaczęły śnić mi się koszmary, a dokładniej słyszałem wisielcze dźwięki. Nie mogłem się ich pozbyć, cokolwiek bym nie zrobił, słyszałem je co noc. Wiedziałem, ze jedynym lekarstwem na to jest kolejne zabójstwo, w którym miałem posunąć się o krok dalej. Czułem, że to było właśnie to.
     O dziwo czas do wieczora dłużył mi się tylko trochę. Gdy nadszedł czas przebrałem się w odpowiedni strój i wziąłem moich najlepszych przyjaciół: trzydziestkę ósemkę i obusieczny nóż. Miałem wystarczającą ilość naboi, a sztylet był świeżo naostrzony. Wszystko gładko jak po maśle.
     Pod domem mężczyzny znalazłem się o wyznaczonej porze. Mieszkał on na drugim końcu miasta, ale wyszedłem w odpowiednim momencie i dotarłem akurat - nie śpiesząc się, ani nie wlekąc. Spojrzałem na zegarek - dochodziła pierwsza:trzydzieści. Idealny czas, aby zacząć całą operację.
     Wszedłem na podwórko tylnym wejściem: przez ogród. Na szczęście furtka była otwarta, więc nie musiałem się martwić, że coś zaskrzypi i obudzi mieszkańca domku. Szybko rzuciłem okiem na przestrzeń dookoła siebie. Parę krzewów, rabatka z kwiatami, ładnie przystrzyżona trawa, kilka figurek między roślinami: flaming, krasnal, żółw, żaba. Rosło także parę drzew i drzewek, a drogę od bramy po drzwi wejściowe i garaż pokrywała czarno-czerwona kostka.
     Nie mogłem dostać się do środka głównym wejściem - było to zbyt ryzykowne. Udałem się w stronę wskazanego przez Diego tarasu, na który drzwi balkonowe miały być otwarte. Oczywiście jego wywiad mnie nie zawiódł i bez problemu mogłem dostać się do środka. Mężczyzna przez swoje lenistwo wydał na siebie wyrok śmierci. Ale skąd mógł wiedzieć, że zostawiając otwarte drzwi swoim trzem kotom, umożliwi wejście płatnego mordercy do domu?
     Gdy przekroczyłem próg domy, okrągłe futrzaki natychmiast się ulotniły. Nie musiałem nawet znać rozkładu domu - po wejściu do pomieszczenia od razu widziałem swój cel.
     Grubas leżał zaplątany w pościel i głośno pochrapywał. Spojrzałem na jego żałośnie wyglądające ciało - długo musiał się zapuszczać, aby doprowadzić się do takiego stanu. Nie miał już dwuch podbródków - wyglądał, jakby miał trzy. Jego porośnięty włosami brzuch rozlewał się po całym łóżku, a jego sflaczałe uda zlewały się w całość.
     W telewizorze leciał pornol - pięciu facetów na zmianę gwałciło dziewczynę we wszystkie możliwe dziury. Oczywiście był to film z płyty, których kolekcję miał niezłą. Na oko dwieście płyt? Tyle bynajmniej leżało na widoku.
     Najgorsze było jednak to, że facet trzymał kilka rolek papieru toaletowego koło łóżka. Część z niego leżała zużyta w wiadomym celu koło łóżka - on po prostu walił sobie konia do filmów. Poczułem wielkie obrzydzenie i zachciało mi się rzygać. Wiedziałem jednak, że nie mogę się wycofać.
     Spojrzałem na grubą nogę w gipsie i wiedziałem, że koleś nigdzie mi już nie ucieknie. Odłączyłem telefon z kontaktu i cisnąłem nim przez otwarte drzwi w kierunku ogródka, aby go nie kusił już nigdy więcej. Następnie wyciągnąłem mój sztylecik. Obróciłem go kilkakrotnie dookoła własnej osi i zważyłem w ręce. Był idealny - piękny, a zarazem groźny.
     Wykonałem dwa mocne pociągnięcia - wzdłuż brzucha, a także w poprzek. Grubasek od razu zaczął krzyczeć, ale mnie to nie obchodziło. Zamierzałem tylko napawać się tym widokiem, a następnie ulotnić się, zostawiając go na pewną śmierć. Widziałem ten tłuszcz od środka, ale także wszystkie flaki pod nim ukryte. Mój nóż wchodził naprawdę głęboko.
     Kiedy jęki w końcu ucichły, a mężczyzna powoli się wykrwawiał, ja obróciłem się do wyjścia wiedząc, że już czas na mnie. Stało się jednak coś bardzo dziwnego: w drzwiach stał około sześcioletni chłopiec, który przyglądał mi się z zaciekawieniem.
     Wtedy spanikowałem. Pierwszy raz w życiu wykonując pracę, zabijając kogoś spanikowałem. Właśnie wtedy, gdy ujrzałem tego chłopca. W swoim pierwszym odruchu wyciągnąłem broń i wyprostowałem rękę przed siebie. Wtedy, gdy nie miałem pojęcia, co mam zrobić, zrobiłem to, co potrafię robić najlepiej: pozbawiłem tego malca życia. Po prostu nacisnąłem na spust.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Rozdział XXV

     Poczułem ostry ból, który przeszył moją głowę. Nie mogłem się ruszyć, ale czułem, że powoli odzyskuję przytomność. Uchyliłem lekko powieki, a dopiero po chwili mogłem je otworzyć całkowicie.
     Gdy mój wzrok całkowicie przyzwyczaił się do ciemności, mogłem cokolwiek zobaczyć. Zdałem sobie sprawę, że jestem przywiązany do krzesła i nie jestem sam – za moimi plecami ktoś siedział. Słyszałem jego słaby oddech i czułem, że chyba jest nieprzytomny.
     Próbowałem uwolnić ręce, jednak więzy były zbyt silne. Szarpałem się, aż w końcu usłyszałem znajomy głos.
- Nie próbuj, bo to nic nie da. Sznury są za mocne i tylko pokaleczysz sobie ręce. - J.J. miał smutny głos. - Przepraszam...
- Co ty tutaj robisz? - zapytałem, jednak on jakby mnie nie słyszał.
- Przepraszam – powtarzał w kółko. - Przepraszam.
     Nie rozumiałem. Najpierw uderzył mnie w głowę, zawlókł w ciemne miejsce i związał, a teraz sam był związany i jeszcze mnie przepraszał. Byłem strasznie zdezorientowany.
     Nagle pojawiło się światło – dużo światła. Znowu oślepłem, ponieważ moje oczy doznały szoku. Gdy powoli obraz powracał, zobaczyłem kobietę. Była to dziewczyna J.J.'a.
- Dobrze, że jesteś! - zawołałem do niej. - Masz jakiś scyzoryk, albo coś? Wiem! Weź telefon i zadzwoń pod numer... - kontynuowałem.
- Jak ty nic nie rozumiesz – mój przyjaciel odezwał się zza pleców, gdy kobieta zaczęła się śmiać.
- Proszę, proszę! - uśmiechnęła się. - wreszcie jesteś po odpowiedniej stronie. Wytłumacz mi jedno... Po co bym cię porywała, skoro miałabym cię teraz wypuścić?
     Nagle mnie olśniło. To wcale nie J.J. stał za tym poderżnięciem gardła i sprzątnięciem mi ofiary sprzed nosa. To była ona i najwyraźniej polowała mnie mnie. Teraz byłem na przegranej pozycji, a punk razem ze mną. Pewnie już wszystkiego się domyślił i przepraszał mnie za to, że przez niego ona się do mnie zbliżyła.
     W tym momencie kobieta zaczęła swój monolog.
- Wiesz, kim jestem, prawda? Wydaje mi się, że zdążyłeś się już domyślić. Fajnie było zabić mi siostrę, prawda? Teraz łowca stał się ofiarą. Jesteś z siebie dumny? - tutaj zrobiła krótką przerwę. - Łatwo było się do ciebie zbliżyć, przez twojego łatwowiernego kolegę. Wiedziałem, że do ciebie nie ma co próbować, ponieważ i tak znikniesz prędzej czy później. Twój kumpel jednak uwierzył mi, gdy po pierwszej nocy powiedziałam mu, że go kocham. Jest głupi jak but i dzięki niemu Teraz mogę się na tobie zemścić. Zastanawiam się tylko, po co przylazłeś za J.J.'em aż pod mój dom? Dzięki temu mogłam cię śledzić, głupcze.
     Kobieta śmiała się i śmiała. Wróciłem myślami do jednej z ofiar, które zabiłem dla Ed'a. Była to brunetka o długich, kręconych włosach i niebieskich oczach. Dopiero teraz zauważyłem podobieństwo między kobietami – miały prawie identyczne twarze. Domyślałem się, że Grace była młodsza od denatki, więc nie były bliźniaczkami.
     Nie spodziewałem się takich kłopotów. Byłem pewny, że swoją robotę wykonuję bardzo dobrze i raczej nikt mnie nie złapie, bo nawet nie ma żadnego tropu. Myliłem się jednak. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeżeli już raz ktoś mnie znalazł, to może się to znaleźć ponownie. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie popełniłem jakiś błąd. Obiecałem sobie, że jeżeli przeżyję to starcie, to będę bardziej uważał i skupię się raczej na zadaniu niż przyjemności. Chciałem ominąć takie sytuacje w przyszłości.
     Wróciłem myślami do teraźniejszości i zacząłem zastanawiać się, co mogę zrobić, aby wybrnąć z tego całego zajścia. O uwolnieniu się nie było nawet mowy, ponieważ byłem nieźle przywiązany, a brak jakiegokolwiek ostrego przedmiotu nie pomagało mi w tym. Wiedziałem, że na pomoc J.J.'a nie mam nawet co liczyć, ponieważ on już od dawna próbował uciec. Wezwać jakiś posiłków również za bardzo nie miałem jak, więc pozostały mi negocjacje.
- Twoja siostra żyje – zacząłem negocjować z kobietą. - Wcale nie umarła.
- Kłamiesz! - wykrzyczała. - Widziałam ją martwą i byłam na jej pogrzebie!
     Mimo tego, że dziewczyna mnie przejrzała, to zaczęła się wahać. Gdy usłyszała te słowa, zaczęła myśleć. Wyobrażałem sobie te pytania krążące po jej głowie. „A co, jeżeli nie kłamie? Jeżeli moja siostrzyczka żyje? Może to nie ona leżała w trumnie...”. To był jedyny sposób na to, aby odzyskać wolność. Wiedziałem, że muszę tylko przekonać ją do swoich słów, a wszystko pójdzie jak po mojej myśli.
     Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, jak dziewczyna umiera. Trzydziestka ósemka w mojej dłoni, mój palec na spuście i bum. Pocisk leci, leci i ląduje w ciele dziewczyny. Ta robi większe oczy rozumiejąc, co się właściwie stało, a krew zaczyna wyciekać jej z ust. Następnie klęka na kolanach i próbuje wzywać pomoc. Jej usta układają się w słowa „pomóż mi...”.
     Na powrót otwieram oczy, a dziewczyna leży w kałuży krwi. Wręcz brązowy płyn rozlewa się, tworząc co raz większą plamę wokół niej. Uśmiecham się mając nadzieję, że to dzięki mojej wyobraźni umarła. Spoglądam na Diego, stojącego z coltem w ręce, a on się do mnie uśmiecha.
- Powiedziałem ci, że się tym zajmę – przypomniał mi. - Nawet sam się pofatygowałem, żeby uratować ci tyłek.
- Tak, wiem, seksowny jest – zażartowałem sobie. - Zaskoczyła mnie – powiedziałem, już poważnie.
- Wiem.
     Hiszpan wyciągnął z buta piękny, zdobiony, szary sztylet i podchodząc do nas przeciął nam więzy. Z uśmiechem na ustach rozmasowałem nadgarstki i stanąłem na własne stopy. Cieszyłem się, że wszystko przebiegło tak szybko i bez większych komplikacji. Przez chwilę naprawdę myślałem, że dziewczyna odstrzeli mi głowę. Byłem zadowolony również z tego, że Diego przybył mi z pomocą. Gdyby nie on, byłoby ze mną kiepsko.
     Spojrzałem na przyjaciela, który miał nadal przerażony i smutny wzrok. Wiedziałem, że się obwinia, ale nie mogłem nic z tym zrobić. Musiało mu przejść samo.
     Miałem ochotę palnąć się w głowę za to, że pomyślałem, że to on stał za tymi zabójstwami. J.J. to po prostu J.J. i mój najlepszy kumpel, więc to, co zaszło było bezsensowne. Obiecałem sobie w duchu, że już nigdy nie narażę na niebezpieczeństwo moich przyjaciół, ani rodziny. Zdawałem sobie sprawę, że muszę pogadać z Diego na temat mojej siostry. Wiedziałem, że zrozumie, ale postanowiłem odłożyć to na następny dzień.
    - Co wy na to, żeby zrobić sobie wieczór przy piwku? - Diego mrugnął do mnie.
- Ja jestem jak najbardziej za – odparł jeszcze trochę skołowany J.J.
- Cholera. Zapomniałem, że jestem umówiony z Amy – przypomniałem sobie.
- Jakaś fajna z niej dupa? - mój współpracownik puścił mi oczko.
- Najlepsza przyjaciółka na świecie – oświadczyłem dumnie, po czym wziąłem telefon i zadzwoniłem do niej.
- Amy? Słuchaj. Wiem, że jest późno, ale co powiesz na seks i blanta tu i teraz? Dokładniej to za pół godziny w moim nowym mieszkaniu? Będzie J.J. i mój drugi kumpel. Nie chcę słyszeć odmowy, kochanie. Adres dostaniesz sms'em – rzuciłem, drocząc się z nią, a moi koledzy wybuchnęli śmiechem.

***
Rozdział z dedykacją dla Seoany i jej Ostatniego Tańca, który ma już roczek! :D Dalszych sukcesów życzę! <3

niedziela, 23 listopada 2014

Rozdział XXIV

     Diego przywitał mnie uśmiechem, a następnie rozłożył ramiona w przyjacielskim geście.
- No, no, dobra robota! Jeżeli spiszesz się tak dobrze jeszcze raz to chyba pomyślę o podwyżce i o tym, abyś był moim głównym współpracownikiem – Brazylijczyk był naprawdę zachwycony. - Jednak pogłoski krążące o tobie mówiły prawdę.
- Krążą o mnie pogłoski? - zmarszczyłem brwi. - Mniejsza o to. Jestem tutaj po to, aby powiedzieć, że to wcale nie ja go zabiłem.
- Jak to nie ty? Nie rozumiem...
- Ja też nie. W momencie, gdy już miałem nacisnąć na spust, on nagle oberwał. Nie mam pojęcia co się stało – powiedziałem krótko, wiedząc, że on sobie to ceni.
- Może to byłeś ty, ale zdawało ci się, że to nie ty? - Diego próbował wytłumaczyć sobie całe zajście.
- Magazynek jest pełny – sięgnąłem do pasa i już miałem pistolet w ręku, gdy poczułem zimną lufę na karku.
     Diego skinął na ochroniarza, że ma mi pozwolić wyciągnąć broń, więc to zrobiłem, od razu wyciągając i pokazując mu pełen magazynek.
- Dobra, zajmę się tym – odparł, a następnie kazał odprowadzić mnie do drzwi.
- Sam trafię.

     Postanowiłem, że nie zostawię wszystkiego w ręku Diego. Za bardzo zastanawiała mnie cała ta sytuacja, aby ją po prostu olać. Wyszedłem od niego i postanowiłem połazić trochę po mieście i porozglądać się za czymś podejrzanym. Nie miałem pojęcia, od czego mam zacząć, ale od czegoś trzeba było. Chodziłem więc bez celu przyglądając się ludziom i nagle dojrzałem mojego kumpla J.J.'a.
     Zdziwiłem się trochę, ponieważ powinien walczyć o swój bar. On nie był człowiekiem, który szybko się poddawał, więc nie wyobrażałem sobie, że chodzi i usiłuje znaleźć nową pracę.
     W pewnym momencie punk się obrócił w moją stronę, a ja szybko uskoczyłem za dużą furgonetkę stojącą obok mnie. Nie chciałem, aby przyjaciel mnie zobaczył, ponieważ byłem zły na niego, a chciałem się dowiedzieć, co postanowił dalej. Pech chciał, że mój telefon komórkowy wypadł mi z kieszeni i wleciał prosto przez kratkę ściekową w czarną otchłań. Zakląłem pod nosem, ponieważ komórka przydałaby mi się teraz bardzo.
     Wiedziałem, że jedyne miejsce, w które mogę się udać to jest jej dom. Podbiegłem pod blok i zadzwoniłem na domofon. Odebrała po chwili i nieciekawym głosem powiedziała "halo".
- Tylko nie gadaj, że cię obudziłem – żałowałem, że zadzwoniłem, a jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że to jedyne, co mogłem zrobić.
- Nie, już dawno nie śpię. Coś się stało? - w jej głosie było nie zdziwienie, lecz zaciekawienie.
- Wpuść mnie na klatkę. Musimy porozmawiać – odrzekłem, a po 3 sekundach usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi.
     Wbiegłem do środka i pędziłem po schodach kilka pięter. Jej blok był dosyć wysoki, jednak nie zważałem na to. Liczyłem. 1, 2, 3, 4, 5, 6, jeszcze trochę w górę i są drzwi nr 7.
- Hej – powiedziała.
     Była ubrana w dres i dużą, wyciągniętą koszulkę. Na stopach nie miała skarpetek, lecz kapcie, a jej włosy były rozczochrane na wszystkie strony.
- Powiedziałaś, że wcale cię nie obudziłem – pogroziłem palcem.
- Wcale mnie nie obudziłeś. Mam kaca.
- Musisz mi pomóc. Potrzebuję twój telefon na większość dnia, bo mój mi się rozwalił. Będę tylko wchodził na aparat i facebook'a.
     Każda inna dziewczyna popatrzyłaby się na mnie jak na nienormalnego. Przez ostatni rok rozmawialiśmy może kilka razy przypadkiem i to o błahych rzeczach. Jednak znałem ją prawie całe moje życie i wiedziałem, że zrobi to bez wahania.
- Czekaj, usunę blokadę na ekran i już ci go daję – powiedziała, po czym sprawdziła jeszcze działanie internetu i podała mi aparat. - Tylko nie rozwal – pogroziła palcem z uśmiechem na ustach.
- Mała, jesteś wielka – odpowiedziałem i ruszyłem do akcji.
     Na dół zbiegłem w bardzo szybkim tempie i od razu udałem się do miejsca, w którym ostatni raz widziałem J.J.'a. Niestety nie było go tam. Zacząłem się rozglądać wszędzie dookoła i zaglądać w różne uliczki. Już prawie go straciłem nadzieję, ale patrzę – jest.
Punk wyszedł z jakiegoś sklepu z nożami, a potem udał się dalej. Czułem się dziwnie śledząc kolegę, ale wiedziałem, że muszę to zrobić. Włączyła mi się intuicja. Mój prywatny radar na ciekawe rzeczy.
     Szedłem za nim dobre pół godziny, aż w końcu chłopak się zatrzymał. Byliśmy w zupełnie innej części miasta niż poprzednio i zastanawiałem się, co on mógł tutaj robić. Była to dosyć bogata dzielnica, a on do bogatych nie należał. Jego znajomi raczej także byli na naszym poziomie finansowym, więc co on robił w takim miejscu?
Do głowy przyszło mi, że może narobił sobie długów u któregoś z tych ludzi. Pomyślałem także, że może z braku gotówki to on sprzątnął mi ofiarę sprzed nosa dla człowieka, który mieszkał właśnie w tym domu. Szybko jednak odpędziłem tą myśl. J.J. to był J.J., nie żaden morderca na zlecenie.
     Nie mogłem dłużej się nad tym zastanawiać, ponieważ mój kumpel wszedł do domu. Od razy podleciałem do niedomkniętej bramy i wbiegłem na podwórko. Dobiegłem do okna i przez szparę w rolecie zobaczyłem mojego kumpla. Zrobiłem sobie kilka kolejnych zdjęć i wysłałem sobie w wiadomości od razu usuwając fotki z pamięci telefonu.
Punk dostawał od kogoś pieniądze. Oznaczało to, że moje obawy się potwierdziły. Oczywiście mogło to oznaczać coś innego... ale mój radar wyraźnie mówił, że ta sprawa jest wmieszana ze sprzątnięciem mi ofiary sprzed nosa.
     Nie czekając dłużej wyszedłem z posesji i udałem się w stronę głównej ulicy. Od razu złapałem taksówkę i pojechałem pod blok koleżanki.
     Stanąłem znowu pod tym samym blokiem. Telefon był cały i świetnie się spisał, ponieważ miałem wszystko, co potrzebowałem. Znów zadzwoniłem pod nr 7.
- Halo? - był to męski głos.
- Jest Amy?
- Tak – odpowiedział jej ojciec.
- A mogę ją prosić na chwilę? Przed drzwi. Ja wejdę na górę.
- Oczywiście.
     Wejście na górę zajęło mi mniej czasu niż ostatnio. Mimo tego, że już dawno mnie tam nie było, doskonale znałem te ściany, jak i drzwi. Po chwili ukazała się ona. Była ubrana tak samo, jednak wyglądała już trochę lepiej.
- I jak tam? - zapytała.
- Zmęczyłem się. Uganiałem się cały dzień po mieście, a na dodatek od rana nic nie jadłem. Jestem głodny jak wilk – próbowałem złapać oddech.
- Ja nie mogę nic jeść – poskarżyła się.
- A trzeba było pić? - uśmiechnąłem się do niej.
- Wiesz, dlaczego piłam... - powiedziała.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Jake, dobrze wiesz dlaczego – popatrzyła się na mnie swoimi niebieskimi oczami, a ja poczułem się przeźroczysty na wylot.
- Domyślam się... - powiedziałem przypominając sobie rozmowy z jej byłym. - Wiesz co, muszę już iść, bo się robi ciemno, a ja muszę skoczyć w jeszcze jedno miejsce.
- No spoko – posłała mi blady uśmiech.
- Jeszcze raz dzięki. Gdyby nie ty, to nie wiem, co bym zrobił... - spojrzałem na nią.
- Tobie zawsze pomogę.
     Na to już nic nie odpowiedziałem. Dobrze wiedziałem, o co chodziło. Jej facet znalazł sobie kogoś nowego... Ale tylko dlatego, że ona wolała koleżanki, imprezy i zbyt często obrażała go wyzwiskami. Mimo wszystko on pomógłby jej, gdyby przyszła po pomoc. Ona jednak już mu nie. Znaliśmy się od zawsze, a w dodatku ona zawsze poznawała, kiedy kłamię, co nie udawało się nikomu. Mogłem być poważny lub śmiać się do bólu brzucha, a ona i tak wiedziała, że to ja. Czasami mogliśmy powiedzieć sobie wszystko, czasami mówiliśmy sobie tylko zwykłe cześć, nie widząc się przez bardzo długi czas. Jednak mimo tego dziwnie się czułem, kiedy ona mówiła, że pomogłaby mi zawsze, choć nie widzielibyśmy się przez pół życia, a po 3 latach związku z nim i dzielenia się z nim całym swoim życiem, odwróciłaby się do niego plecami...
      Może i nie do końca w to wierzyłem, albo nie chciałem wierzyć. Poczułem się jednak bardzo dziwnie w całej tej sytuacji.
     Postanowiłem iść coś zjeść na mieście, a potem po prostu iść spać. Nie miałem ochoty nigdzie wychodzić, ponieważ byłem padnięty i czułem się jak przeżuty ryż. Gdy wyszedłem przed klatkę kątem ona zobaczyłem jakiś cień, jednak go zignorowałem. Gdy dostałem czymś ciężkim po głowie i zanim całkowicie straciłem przytomność zdążyłem pomyśleć „Role się odwróciły – teraz śledzący stał się śledzonym”.

niedziela, 19 października 2014

Rozdział XXIII

      Właśnie przygotowywałem obiad, kiedy zauważyłem, że z Luką jest coś nie tak. Położyła się na środku kuchni i ciężko oddychając zaczęła skomleć. Domyśliłem się, o co chodzi: moja suczka miała urodzić. Widząc jednak przerażenie w jej oczach domyśliłem się, że coś jest nie tak. Od razu zadzwoniłem do weterynarza, a on kazał mi przyjść. Nie mam pojęcia, jak psu udało się przejść te kilka ulic, ale w końcu dotarliśmy.
    Weterynarz nie owijał w bawełnę. Od razu powiedział mi, że coś jest nie tak i zarówno suka, jak i szczeniaki są zagrożone i mogą nie przeżyć. Zastanawiałem się, po co mi to było. Ubzdurałem sobie tego psa po to, aby teraz miał zdechnąć? Wkurzyłem się. To nie było sprawiedliwe, ponieważ starałem się i to w dobrej wierze. Wpadł mi do głowy także pomysł, że to może kara za to, że zabiłem człowieka. Coś za coś.
Luka leżała sobie na specjalnym podwyższeniu i strasznie skomlała. Miała bardzo smutne oczy, którymi wpatrywała się we mnie, jakby mówiła „pomóż mi, no wiem, że potrafisz, nie bądź egoistą, proszę, przecież bez ciebie umrę...”. Ja jednak nie mogłem nic zrobić. Stałem obok niej i wpatrywałem się w nią wzrokiem mówiącym „przepraszam”. Wtedy urodził się pierwszy szczeniak, a ja zrozumiałem.
     Mój pies wiedział, że nie przeżyje. Wybrał mnie nie po to, abym go uratował, ale po to, abym uratował jego dzieci. W sumie urodziły się trzy miniaturowe szczeniaki żywe i pięć martwych. Były one tak małe, że prędzej powiedziałbym, że są to szczeniaki yorka, niż tak dużej suki. Tak jak podejrzewałem, Luka zdechła na moich oczach.
- One nie przeżyją nocy – skomentował weterynarz. - Jeżeli jednak chcesz spróbować, to dm ci wszystko, co potrzebne, aby je uratować.
     Kiwnąłem głową. Czułem się naznaczony i zobowiązany, aby chociaż spróbować się nimi zająć. Mężczyzna wręczył mi karton z psami oraz torbę ze strzykawkami różnej wielkości, mlekiem w proszku, butelkami i smoczkami. Kazał jeszcze kupić termofor i zmieniać w nim wodę co kilka godzin oraz udzielił rad co do karmienia. Życzył mi także powodzenia i powiedział, że jeżeli cudem uda im się przeżyć, to mam się do niego zgłosić za miesiąc. Oczywiście za wszystko zapłaciłem fortunę. Lukę zostawiłem na stole operacyjnym, ponieważ nie miałem serca jej oglądać, a co dopiero zabrać ze sobą i zakopać w ziemi.
     Wchodząc do domu, usłyszałem dzwonek telefonu. Zdziwiłem się, kiedy po wyciągnięciu go z kieszeni, na wyświetlaczu ukazał mi się Ed.
- Co jest – rzuciłem.
- Jest zlecenie – powiedział krótko.
- Tak szybko? Nie wydałem nawet połowy poprzedniej kasy - mruknąłem.
- Słuchaj. Nie ma roboty, to nie ma. Jak jest, to idziesz i robisz swoje. Jak ci się coś nie podoba, to znajdę kogoś innego – powiedział, po czym się rozłączył.
Zakląłem pod nosem. Zależało mi na tej robocie, przynajmniej zanim nie wybiję się sam i nie będę potrzebował Ed'a. Szybko zająłem się pieskami, po czym wskoczyłem na motocykl i pojechałem pod wskazany sms'em adres.
     Wjechałem pod wielką, stalową bramę i nacisnąłem przycisk domofonu.
- Halo – odezwał się męski głos.
- Przysłał mnie Ed – odrzekłem, a brama sama się otworzyła.
    Podjechałem dalej przez wielki chodnik pomiędzy trawnikami. Moim oczom ukazał się wręcz pałac. Ogromna willa z biało-brązowego kamienia przypominała budowlę rodem z bajki. Nie umiałem uwierzyć własnym oczom, że właśnie stoję przed tak cudownym budynkiem.
     Ściągnąłem kask, aby móc lepiej widzieć. Do „pałacu” należało kilka wieżyczek, jak i kolumny stojące u szczytu schodów przed wejściem. Tam czekał na mnie mężczyzna ubrany we frak. Miał on około pięćdziesięciu lat. Ukłonił się nieznacznie, a następnie bez żadnego słowa odwrócił się i odszedł. Nie wiedząc co mam robić, podążyłem za nim.
Wchodząc do dużego przedpokoju, moim oczom ukazała się biel. Była ona wszędzie: od białych kafelek, przez białe meble i ściany, po biały sufit. Na tym ostatnim wisiał ogromny żyrandol, zrobiony jakby z miliona miniaturowych diamencików. Z bólem serca oderwałem od niego wzrok i poszedłem dalej. Musieliśmy przejść jeszcze przez dwa pomieszczenia pełniące chyba funkcję przedpokoju lub salonu, aż ogromnymi drzwiami balkonowymi dotarliśmy na tył domu. Przed ogromnym basenem ( tutaj chyba wszystko było ogromne ) na leżaku leżał mężczyzna mający około trzydziestu lat lub nawet mniej. Brazylijczyk ( obstawiałem tak po jego karnacji ) palił cygaro. Gdy weszliśmy nawet nie spojrzał na nas. Możliwe, że nas nie usłyszał, bo gdy gościu we fraku odchrząknął, Brazylijczyk odwrócił się i dął mu znak, że może odejść.
     - Witam witam! - uśmiechnął się. - Ty pewnie jesteś Jacob.
- Jake, proszę – poprawiłem go.
- Ojciec dał ci na imię Jacob, więc tak będę cię nazywał – oświadczył.
- Znał pan mojego ojca? - uniosłem jedną brew. Mimo, że był starszy ode mnie kilka lat, wolałem trzymać się od niego na dystans i mówić na „pan”, dopóki nie pozwoli mi inaczej. Wnioskowałem, że to właśnie on rządził w tym domu, więc wolałem nie ryzykować.
- Nie osobiście, ale dużo słyszałem o twoim ojcu i dziadku. No i siostrze oczywiście, była bardzo dobra i wywinęła nam niezły numer.
     Nie rozumiałem, o czym on do mnie mówi. Nie podobało mi się to, że mieszał do tego moją siostrę, a nie chciałem, by miała z tym coś wspólnego. Zdenerwowałem się.
- Nie mieszajmy do tego mojej siostry. Ona nie ma z tym nic wspólnego – wycedziłem przez zęby.
- Rozbawiasz mnie. Gdyby nie twoja niewiedza, już dawno zarobiłbyś ode mnie kulkę. Poza tym, jestem Diego. Możesz się tak do mnie zwracać. Uważaj jednak na czyny, moi ochroniarze stoją wszędzie. Jeden w drzwiach za nami, drugi w ogrodzie, trzeci w basenie, a pozostała osiemnastka pałęta się gdzieś po całej posiadłości.
- O czym ty do mnie mówisz, Diego? - zapytałem wprost. Nie lubiłem owijać w bawełnę.
- Powiem ci, ale jeszcze nie teraz. Te informacje są cenne, a ja chcę coś w zamian. Czas o pieniądz, więc będę mówić krótko – stanął naprzeciwko mnie, ściągnąć ciemne okulary i z cygarem między palcami patrzył się prosto w moje oczy. - Jacob'ie, chcę, abyś dla mnie pracował jako płatny morderca. Nie rozglądaj się tak, nikt nie ma prawa nas słyszeć. Chcę, żebyś zabijał dla mnie ludzi, a będę ci za to płacił i to nie małą kwotę. Dostaniesz ode mnie mieszkanie, samochód oraz znajomość w mojej osobie. Jest to propozycja nie do odrzucenia i zapewniam, że ci się spodoba.
     Próbowałem przetrawić to, co mi powiedział, ale przysięgam, że nie wiedziałem, o czym on do mnie mówił. Słyszałem tylko potok słów, a potem poczułem, jak Diego klepie mnie po plecach i podchodzi do swojego służącego, czy kim on tam był i szepcze mu coś do ucha. Gościu we fraku skinął głową i wyszedł, by po chwili wrócić i podać coś gangsterowi. Był to adres z kluczami do nowego mieszkania oraz namiary na ofiarę i broń.

     Wróciłem do mieszkania cały czas zastanawiając się, co mam teraz zrobić. Gołym okiem widać było, że Diego był kimś. Miał willę, mnóstwo kasy, basen, lokaja i dwudziestu jeden ochroniarzy. Wiedział o tym, że mam siostrę oraz coś, o czym nie wiedziałem ja. Przez to bardzo się niepokoiłem. Aby dowiedzieć się, o co mu chodziło, musiałem przystać na jego warunki, które były nie do odrzucenia. Co by się stało, gdybym je odrzucił? Wydaje mi się, że po prostu by mnie zabił. Nie, nie zrobiłby tego, on był szefem. Diego zleciłby to komuś. Tak po prostu.
     W jednej chwili zapragnąłem być jak Diego. Mieć to co on i rozkazywać innym. Wiedziałem, że właśnie ten człowiek jest dla mnie tym, by stać się kimś lepszym. Ed wysyłając mnie do niego, pokazał mi coś więcej. Tak, czy siak siedziałem już w tym po uszy i nawet, jeżeli chciałem zrezygnować, nie mogłem tego zrobić, więc postanowiłem dłużej nad tym nie rozmyślać.
     Po nakarmieniu szczeniaków i wymienieniu wody w termoforze, postanowiłem obejrzeć mieszkanie. Pojechałem pod wskazany adres i nieco się zdziwiłem, bowiem nie było to mieszkanie tylko mały domek z ogródkiem. Jego ściany pokryte były białym kamieniem, a z balkonu zwisały pnącza winogron. Z boku zaś rosły jabłonki. Wszedłem więc do środka i uznałem, że ten dom jest świetny. Przedpokój, kuchnia połączona z jadalnią, łazienka, mały salon, dwie sypialnie i balkon. Coś akurat dla mnie. Z JJ'em było mi dobrze, ale wiedziałem, że już pora iść na swoje. Układało mu się z dziewczyną i widać było, że poważnie o sobie myśleli. Nie zamierzałem jednak zrywać kontaktów, no bo przecież był moim kumplem. Chciałem widywać się z nim od czasu do czasu i nadal pracować w jego barze. Było to bardzo ciekawe zajęcie i wcale nie męczyło.


     Miałem jeszcze jedne kluczyki, ale nie bardzo wiedziałem od czego. Jednak po chwili sobie przypomniałem. Przed mieszkaniem stało dwuosobowe, czarne audi. Wyglądało świetnie, a na dodatek moje kluczyki pasowały do niego. Gdy odpaliłem silnik, zamruczał jak kot. Jazdę próbną odłożyłem na teraz i postanowiłem wrócić do domu nowym autem.

     - Wszędzie śmierdzi psem! A te małe gnoje na dodatek cały czas piszczą i nie chcą przestać! Co ty sobie wyobrażasz? - tymi słowami przywitał mnie JJ.
- O co ci chodzi? Co mam z nimi niby zrobić, co? - powiedziałem w miarę spokojnie w porównaniu do nerwów, jakie mnie ogarnęły.
- Nie wiem, trzeba było je uśpić, jak ci weterynarz doradzał! Dobrze, że ten twój kundel zdechł, bo robił syf w domu! - warknął mój kumpel.
- Tak bardzo przeszkadzam ci w tym domu?! Proszę bardzo, już się wyprowadzam! - warknąłem.
     Miałem ochotę go zabić, jednak powstrzymałem się i poszedłem do siebie. Do dużej torby powrzucałem swoje ubrania i kosmetyki oraz różne podręczne rzeczy i zaniosłem do auta. Następnie wróciłem na górę i wziąłem pieski oraz wszystkie niezbędne dla nich rzeczy.
- Przepraszam stary. Nie jedź nigdzie, przepraszam! - punkowiec okazał skruchę.
- I tak już za długo u ciebie mieszkam. Pora pójść na swoje – powiedziałem.
- Nie możesz mnie zostawić! Zamknęli mi bar... Z czego ja opłacę rachunki?
- Poradzisz sobie – rzekłem.
Gdy ten się obrócił i zamknął się u siebie w pokoju, spod łóżka wyciągnąłem ukryte przeze mnie pieniądze. Następnie odliczyłem kilka tysięcy złotych i położyłem na kuchennym stole.

     Stałem na skraju parku schowany za drzewem i przyglądałem się mężczyźnie, który wyszedł z urzędu. Markowy garnitur, stylowy płaszcz i ciemne rękawiczki na dłoniach. Stał przed swoim mercedesem i rozmawiał z kimś przez telefon silnie gestykulując. Od razu poczułem do niego niechęć. Wyglądał na gbura, który za państwowe pieniądze jeździ sobie na panienki.
     Trzymałem go na muszce tak jak i poprzednią ofiarę i tak jak poprzednio zwlekałem ze strzałem. Próbowałem nacieszyć się tą chwilą, nasycić momentem przed strzałem. W takich momentach czułem się jak król, albo nawet jak Bóg. Niczym pan i władca władałem życiem i śmiercią. Ode mnie zależało, czy ta osoba przeżyje.
     Poprawiłem palec na spuście i nagle pach. Ofiara ląduje na masce samochodu, a z tyłu jej głowy wycieka krew. Na parkingu zaczyna się panika. Kobiety zaczynają krzyczeć, a mężczyźni kładą się na ziemi lub uciekają. Jest tylko jeden szczegół. To wcale nie ja nacisnąłem na spust.