niedziela, 19 października 2014

Rozdział XXIII

      Właśnie przygotowywałem obiad, kiedy zauważyłem, że z Luką jest coś nie tak. Położyła się na środku kuchni i ciężko oddychając zaczęła skomleć. Domyśliłem się, o co chodzi: moja suczka miała urodzić. Widząc jednak przerażenie w jej oczach domyśliłem się, że coś jest nie tak. Od razu zadzwoniłem do weterynarza, a on kazał mi przyjść. Nie mam pojęcia, jak psu udało się przejść te kilka ulic, ale w końcu dotarliśmy.
    Weterynarz nie owijał w bawełnę. Od razu powiedział mi, że coś jest nie tak i zarówno suka, jak i szczeniaki są zagrożone i mogą nie przeżyć. Zastanawiałem się, po co mi to było. Ubzdurałem sobie tego psa po to, aby teraz miał zdechnąć? Wkurzyłem się. To nie było sprawiedliwe, ponieważ starałem się i to w dobrej wierze. Wpadł mi do głowy także pomysł, że to może kara za to, że zabiłem człowieka. Coś za coś.
Luka leżała sobie na specjalnym podwyższeniu i strasznie skomlała. Miała bardzo smutne oczy, którymi wpatrywała się we mnie, jakby mówiła „pomóż mi, no wiem, że potrafisz, nie bądź egoistą, proszę, przecież bez ciebie umrę...”. Ja jednak nie mogłem nic zrobić. Stałem obok niej i wpatrywałem się w nią wzrokiem mówiącym „przepraszam”. Wtedy urodził się pierwszy szczeniak, a ja zrozumiałem.
     Mój pies wiedział, że nie przeżyje. Wybrał mnie nie po to, abym go uratował, ale po to, abym uratował jego dzieci. W sumie urodziły się trzy miniaturowe szczeniaki żywe i pięć martwych. Były one tak małe, że prędzej powiedziałbym, że są to szczeniaki yorka, niż tak dużej suki. Tak jak podejrzewałem, Luka zdechła na moich oczach.
- One nie przeżyją nocy – skomentował weterynarz. - Jeżeli jednak chcesz spróbować, to dm ci wszystko, co potrzebne, aby je uratować.
     Kiwnąłem głową. Czułem się naznaczony i zobowiązany, aby chociaż spróbować się nimi zająć. Mężczyzna wręczył mi karton z psami oraz torbę ze strzykawkami różnej wielkości, mlekiem w proszku, butelkami i smoczkami. Kazał jeszcze kupić termofor i zmieniać w nim wodę co kilka godzin oraz udzielił rad co do karmienia. Życzył mi także powodzenia i powiedział, że jeżeli cudem uda im się przeżyć, to mam się do niego zgłosić za miesiąc. Oczywiście za wszystko zapłaciłem fortunę. Lukę zostawiłem na stole operacyjnym, ponieważ nie miałem serca jej oglądać, a co dopiero zabrać ze sobą i zakopać w ziemi.
     Wchodząc do domu, usłyszałem dzwonek telefonu. Zdziwiłem się, kiedy po wyciągnięciu go z kieszeni, na wyświetlaczu ukazał mi się Ed.
- Co jest – rzuciłem.
- Jest zlecenie – powiedział krótko.
- Tak szybko? Nie wydałem nawet połowy poprzedniej kasy - mruknąłem.
- Słuchaj. Nie ma roboty, to nie ma. Jak jest, to idziesz i robisz swoje. Jak ci się coś nie podoba, to znajdę kogoś innego – powiedział, po czym się rozłączył.
Zakląłem pod nosem. Zależało mi na tej robocie, przynajmniej zanim nie wybiję się sam i nie będę potrzebował Ed'a. Szybko zająłem się pieskami, po czym wskoczyłem na motocykl i pojechałem pod wskazany sms'em adres.
     Wjechałem pod wielką, stalową bramę i nacisnąłem przycisk domofonu.
- Halo – odezwał się męski głos.
- Przysłał mnie Ed – odrzekłem, a brama sama się otworzyła.
    Podjechałem dalej przez wielki chodnik pomiędzy trawnikami. Moim oczom ukazał się wręcz pałac. Ogromna willa z biało-brązowego kamienia przypominała budowlę rodem z bajki. Nie umiałem uwierzyć własnym oczom, że właśnie stoję przed tak cudownym budynkiem.
     Ściągnąłem kask, aby móc lepiej widzieć. Do „pałacu” należało kilka wieżyczek, jak i kolumny stojące u szczytu schodów przed wejściem. Tam czekał na mnie mężczyzna ubrany we frak. Miał on około pięćdziesięciu lat. Ukłonił się nieznacznie, a następnie bez żadnego słowa odwrócił się i odszedł. Nie wiedząc co mam robić, podążyłem za nim.
Wchodząc do dużego przedpokoju, moim oczom ukazała się biel. Była ona wszędzie: od białych kafelek, przez białe meble i ściany, po biały sufit. Na tym ostatnim wisiał ogromny żyrandol, zrobiony jakby z miliona miniaturowych diamencików. Z bólem serca oderwałem od niego wzrok i poszedłem dalej. Musieliśmy przejść jeszcze przez dwa pomieszczenia pełniące chyba funkcję przedpokoju lub salonu, aż ogromnymi drzwiami balkonowymi dotarliśmy na tył domu. Przed ogromnym basenem ( tutaj chyba wszystko było ogromne ) na leżaku leżał mężczyzna mający około trzydziestu lat lub nawet mniej. Brazylijczyk ( obstawiałem tak po jego karnacji ) palił cygaro. Gdy weszliśmy nawet nie spojrzał na nas. Możliwe, że nas nie usłyszał, bo gdy gościu we fraku odchrząknął, Brazylijczyk odwrócił się i dął mu znak, że może odejść.
     - Witam witam! - uśmiechnął się. - Ty pewnie jesteś Jacob.
- Jake, proszę – poprawiłem go.
- Ojciec dał ci na imię Jacob, więc tak będę cię nazywał – oświadczył.
- Znał pan mojego ojca? - uniosłem jedną brew. Mimo, że był starszy ode mnie kilka lat, wolałem trzymać się od niego na dystans i mówić na „pan”, dopóki nie pozwoli mi inaczej. Wnioskowałem, że to właśnie on rządził w tym domu, więc wolałem nie ryzykować.
- Nie osobiście, ale dużo słyszałem o twoim ojcu i dziadku. No i siostrze oczywiście, była bardzo dobra i wywinęła nam niezły numer.
     Nie rozumiałem, o czym on do mnie mówi. Nie podobało mi się to, że mieszał do tego moją siostrę, a nie chciałem, by miała z tym coś wspólnego. Zdenerwowałem się.
- Nie mieszajmy do tego mojej siostry. Ona nie ma z tym nic wspólnego – wycedziłem przez zęby.
- Rozbawiasz mnie. Gdyby nie twoja niewiedza, już dawno zarobiłbyś ode mnie kulkę. Poza tym, jestem Diego. Możesz się tak do mnie zwracać. Uważaj jednak na czyny, moi ochroniarze stoją wszędzie. Jeden w drzwiach za nami, drugi w ogrodzie, trzeci w basenie, a pozostała osiemnastka pałęta się gdzieś po całej posiadłości.
- O czym ty do mnie mówisz, Diego? - zapytałem wprost. Nie lubiłem owijać w bawełnę.
- Powiem ci, ale jeszcze nie teraz. Te informacje są cenne, a ja chcę coś w zamian. Czas o pieniądz, więc będę mówić krótko – stanął naprzeciwko mnie, ściągnąć ciemne okulary i z cygarem między palcami patrzył się prosto w moje oczy. - Jacob'ie, chcę, abyś dla mnie pracował jako płatny morderca. Nie rozglądaj się tak, nikt nie ma prawa nas słyszeć. Chcę, żebyś zabijał dla mnie ludzi, a będę ci za to płacił i to nie małą kwotę. Dostaniesz ode mnie mieszkanie, samochód oraz znajomość w mojej osobie. Jest to propozycja nie do odrzucenia i zapewniam, że ci się spodoba.
     Próbowałem przetrawić to, co mi powiedział, ale przysięgam, że nie wiedziałem, o czym on do mnie mówił. Słyszałem tylko potok słów, a potem poczułem, jak Diego klepie mnie po plecach i podchodzi do swojego służącego, czy kim on tam był i szepcze mu coś do ucha. Gościu we fraku skinął głową i wyszedł, by po chwili wrócić i podać coś gangsterowi. Był to adres z kluczami do nowego mieszkania oraz namiary na ofiarę i broń.

     Wróciłem do mieszkania cały czas zastanawiając się, co mam teraz zrobić. Gołym okiem widać było, że Diego był kimś. Miał willę, mnóstwo kasy, basen, lokaja i dwudziestu jeden ochroniarzy. Wiedział o tym, że mam siostrę oraz coś, o czym nie wiedziałem ja. Przez to bardzo się niepokoiłem. Aby dowiedzieć się, o co mu chodziło, musiałem przystać na jego warunki, które były nie do odrzucenia. Co by się stało, gdybym je odrzucił? Wydaje mi się, że po prostu by mnie zabił. Nie, nie zrobiłby tego, on był szefem. Diego zleciłby to komuś. Tak po prostu.
     W jednej chwili zapragnąłem być jak Diego. Mieć to co on i rozkazywać innym. Wiedziałem, że właśnie ten człowiek jest dla mnie tym, by stać się kimś lepszym. Ed wysyłając mnie do niego, pokazał mi coś więcej. Tak, czy siak siedziałem już w tym po uszy i nawet, jeżeli chciałem zrezygnować, nie mogłem tego zrobić, więc postanowiłem dłużej nad tym nie rozmyślać.
     Po nakarmieniu szczeniaków i wymienieniu wody w termoforze, postanowiłem obejrzeć mieszkanie. Pojechałem pod wskazany adres i nieco się zdziwiłem, bowiem nie było to mieszkanie tylko mały domek z ogródkiem. Jego ściany pokryte były białym kamieniem, a z balkonu zwisały pnącza winogron. Z boku zaś rosły jabłonki. Wszedłem więc do środka i uznałem, że ten dom jest świetny. Przedpokój, kuchnia połączona z jadalnią, łazienka, mały salon, dwie sypialnie i balkon. Coś akurat dla mnie. Z JJ'em było mi dobrze, ale wiedziałem, że już pora iść na swoje. Układało mu się z dziewczyną i widać było, że poważnie o sobie myśleli. Nie zamierzałem jednak zrywać kontaktów, no bo przecież był moim kumplem. Chciałem widywać się z nim od czasu do czasu i nadal pracować w jego barze. Było to bardzo ciekawe zajęcie i wcale nie męczyło.


     Miałem jeszcze jedne kluczyki, ale nie bardzo wiedziałem od czego. Jednak po chwili sobie przypomniałem. Przed mieszkaniem stało dwuosobowe, czarne audi. Wyglądało świetnie, a na dodatek moje kluczyki pasowały do niego. Gdy odpaliłem silnik, zamruczał jak kot. Jazdę próbną odłożyłem na teraz i postanowiłem wrócić do domu nowym autem.

     - Wszędzie śmierdzi psem! A te małe gnoje na dodatek cały czas piszczą i nie chcą przestać! Co ty sobie wyobrażasz? - tymi słowami przywitał mnie JJ.
- O co ci chodzi? Co mam z nimi niby zrobić, co? - powiedziałem w miarę spokojnie w porównaniu do nerwów, jakie mnie ogarnęły.
- Nie wiem, trzeba było je uśpić, jak ci weterynarz doradzał! Dobrze, że ten twój kundel zdechł, bo robił syf w domu! - warknął mój kumpel.
- Tak bardzo przeszkadzam ci w tym domu?! Proszę bardzo, już się wyprowadzam! - warknąłem.
     Miałem ochotę go zabić, jednak powstrzymałem się i poszedłem do siebie. Do dużej torby powrzucałem swoje ubrania i kosmetyki oraz różne podręczne rzeczy i zaniosłem do auta. Następnie wróciłem na górę i wziąłem pieski oraz wszystkie niezbędne dla nich rzeczy.
- Przepraszam stary. Nie jedź nigdzie, przepraszam! - punkowiec okazał skruchę.
- I tak już za długo u ciebie mieszkam. Pora pójść na swoje – powiedziałem.
- Nie możesz mnie zostawić! Zamknęli mi bar... Z czego ja opłacę rachunki?
- Poradzisz sobie – rzekłem.
Gdy ten się obrócił i zamknął się u siebie w pokoju, spod łóżka wyciągnąłem ukryte przeze mnie pieniądze. Następnie odliczyłem kilka tysięcy złotych i położyłem na kuchennym stole.

     Stałem na skraju parku schowany za drzewem i przyglądałem się mężczyźnie, który wyszedł z urzędu. Markowy garnitur, stylowy płaszcz i ciemne rękawiczki na dłoniach. Stał przed swoim mercedesem i rozmawiał z kimś przez telefon silnie gestykulując. Od razu poczułem do niego niechęć. Wyglądał na gbura, który za państwowe pieniądze jeździ sobie na panienki.
     Trzymałem go na muszce tak jak i poprzednią ofiarę i tak jak poprzednio zwlekałem ze strzałem. Próbowałem nacieszyć się tą chwilą, nasycić momentem przed strzałem. W takich momentach czułem się jak król, albo nawet jak Bóg. Niczym pan i władca władałem życiem i śmiercią. Ode mnie zależało, czy ta osoba przeżyje.
     Poprawiłem palec na spuście i nagle pach. Ofiara ląduje na masce samochodu, a z tyłu jej głowy wycieka krew. Na parkingu zaczyna się panika. Kobiety zaczynają krzyczeć, a mężczyźni kładą się na ziemi lub uciekają. Jest tylko jeden szczegół. To wcale nie ja nacisnąłem na spust.

niedziela, 5 października 2014

Rozdział XXII

   Jedząc śniadanie zastanawiałem się, co zrobić ze swoją pierwszą wypłatą. Pięćdziesiąt tysięcy to wcale nie mało pieniędzy, chociaż na całe życie nie starczyłoby mi. Wiedziałem, że na początek się przydadzą, ponieważ miałem swoje wydatki. Mimo stałej pracy, nie zawsze mogłem sobie pozwolić na to, co chciałem. W barze nie zarabiałem wiele, a życie kosztowało. Teraz jednak miałem większy zastrzyk gotówki i zastanawiałem się, co mam z nim zrobić. Wydać na głupoty i zabawić się, kupić za całość coś porządnego, czy nie wydawać nic, odkładając całość na konto?
     To był poważny dylemat, a ja nie mogłem się zdecydować. Stwierdziłem jednak, że wydam część, a część wpłacę do banku. Postanowiłem, że opłacę na jakiś czas mieszkanie i rachunki, kupię kilka rzeczy do domu, trochę sobie zostawię, a resztę odłożę. Miałem tylko nadzieję, że JJ nie dowie się, że mam tyle pieniędzy, bo na pewno zapyta, skąd je mam, a tego mu powiedzieć nie mogłem.
     Patrząc na to z drugiej strony, to miał przerąbane ze mną. Mieszkać pod jednym dachem z seryjnym mordercą i o tym nie wiedzieć - to mieć niesamowitego pecha. Nie chciałbym być na jego miejscu, chociaż wiedziałem, że nigdy mu nic nie zrobię.
     Cały czas prześladowała mnie myśl, że już gdzieś widziałem Ed'a, jednak nie miałem pojęcia gdzie. Był starszy ode mnie, w sumie mógł mieć jeszcze raz tyle lat, co ja. Jednak jego twarz była dla mnie znajoma, tylko nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Mógłby być moim ojcem, ale bardzo dobrze się trzymał. Sportowy tryb życia, zdrowe odżywianie i dbanie o siebie sprawiły, że Ed wyglądał młodziej, niż był w rzeczywistości i naprawdę ciężko było określić jego wiek.
     Jednak jedno mogłem stwierdzić na pewno: nie był znajomym moich znajomych, ponieważ był po prostu na to za stary. Być może był czyimś bratem, ojcem lub wujkiem, jednak postanowiłem nie zaprzątać tym sobie więcej głowy.

     Gdy wysoka brunetka o długich nogach weszła do kuchni w samej koszule i majtkach, podniosłem wzrok. Była znacznie ciekawsza niż moje śniadanie, czy dzisiejsza gazeta, jednak była dla mnie niedostępna. Dziewczyna J.J.'a. Doskonale wiedziałem, że on traktuje ją poważnie, co zresztą zawsze robił w przeciwieństwie do mnie. Ja poszedłem z blondyną do niej, a rano uciekłem jak tchórz, co zresztą zawsze robiłem, natomiast mój przyjaciel zabrał swoją nowo poznaną koleżankę do naszego mieszkania do swojego pokoju. Owszem, przeleciał ją, ale od razu zaproponował związek. Ja taki nie byłem, więc wolałem się zawsze w porę zmyć.
     -Yyy, cześć, ja... - zaczęła nerwowo dziewczyna.
- Dziewczyna JJ'a tak? - uśmiechnąłem się do niej i zmierzyłem wzrokiem jej piękne ciało. - wspominał o tobie.
- Ty jesteś... - zaczęła nerwowo.
- Jake – pomogłem jej. - Nie krępuj się, przyjaciele mojego kumpla są również moimi przyjaciółmi – mrugnąłem do niej.
- Nie podrywaj mojej dziewczyny – powiedział mój przyjaciel wchodząc do kuchni.
- A już liczyłem na taki piękny romansik – powiedziałem w żartach, na co tamci się uśmiechnęli. - Przypomnij mi, jak ma na imię miłość twojego życia?
- Grace – powiedziała dziewczyna, uprzedzając swojego chłopaka, na co się uśmiechnąłem.
- A jak miała na imię twoja piękność? - spytał punkowiec.
- Ja... Tak się składa, że nie pamiętam jej imienia – powiedziałem.
- Częsty przypadek sklerozy moralniej – rzucił, a ja wybuchnąłem śmiechem.
- Przepraszam was, ale jak się śpieszę do pracy. Ktoś w tym domu musi zarabiać na życie – rzekłem jeszcze, wstając od stołu.
     Była to prawda. Musiałem iść do pracy, ponieważ mimo drugiego zajęcia, musiałem zachować jakieś pozory normalnego życia.
     W pracy jak zwykle nie działo się nic ciekawego. Na początku strasznie podobała mi się ta praca, ponieważ miałem kontakt z ludźmi, a co jakiś czas ktoś zrobił coś głupiego. Po pewnym czasie jednak zauważyłem, że w większości przychodzą do baru ci sami ludzie i mają typowe zachowania.
     Jak po raz pierwszy mieliśmy bijatykę, to byłem nieźle podekscytowany. Mogłem rozdzielić dwóch pijaczków i wynieść ich jeden po drugim. Co się jednak okazało, byli to najlepsi przyjaciele, z tym, że kłócili się średnio raz w tygodniu. Na następny dzień wracali i znowu byli kumplami. To co było nowością i czymś ciekawym, prawie zawsze okazywało się codzienną rutyną. Prawie.
     Mieszkaliśmy w mieście nie zbyt wielkim, ale nie można było nazwać go małym. Wielu ludzi znało dużo miejsc i wiedziało, do których lubi chodzić, a do których nie, więc mieliśmy stałych bywalców, którzy przychodzili do nas często lub sporadycznie, a całą reszta nie przychodziła wcale.
     Od czasu, do czasu pojawiał się ktoś nowy. Stary kumpel przyjechał odwiedzić kolegę, brat przyjechał do siostry i poszli się napić, albo przejezdni postanowili zostać na noc i się zabawić. Wtedy często działo się coś nowego, coś niepowtarzalnego, dla czego warto było pracować w tym miejscu. Tak było i tym razem.
     Stałem za barem i wycierałem kufle, kiedy do środka wbiegł mężczyzna koło trzydziestki i zaczął krzyczeć.
- Zabili mi brata! Zabili go! Pomóżcie! - krzyczał i czekał na jakąkolwiek reakcje.
Ludzie siedzący przy stolikach popatrzyli na niego, a potem na siebie i wrócili do swoich zajęć. Stwierdzili pewnie, że to wariat, co zresztą mi także przemknęło przez myśl.
- Halo! Słyszycie mnie?! - podniósł głos. - On nie żyje – powiedział tym razem szeptem, chociaż nie byłem pewny, czy na pewno powiedział akurat to. Następnie zakrył twarz dłońmi i zapłakał bezgłośnie.
     W tym momencie do środka wszedł JJ, któremu najwyraźniej albo nie spodobało się zachowanie przybysza, albo chciał mu pomóc. Położył rękę na plecach mężczyzny, a następnie szepcąc coś do ucha wyprowadził na zewnątrz. Miałem ochotę wyjść i zobaczyć co się dzieje, jednak nie mogłem zostawić pustego baru. Czekałem dobre czterdzieści minut, zanim mój kumpel wrócił.
     - Co jest? - zapytałem od razu, ponieważ zżerała mnie ciekawość.
- Koleś twierdził, że ktoś zabił mu brata i uparł się, że mam zadzwonić na policję. Zadzwoniłem więc i opisałem całą sytuację podkreślając, że nie widziałem ani zdarzenia, ani trupa. Musiałem uspokoić kolesia a potem poczekać przed budynkiem naprzeciwko. Przyjechała karetka, policja, stoi pełno gapiów, także część od nas, a kolesia wyniesiono martwego. Ktoś poderżnął mu gardło.
- Tutaj? Na przeciwko nas? - zmarszczyłem brwi.
- Yhym. Policja pewnie będzie chciała z tobą rozmawiać.
- Ze mną? Po co niby – nie rozumiałem tego.
- Czy czegoś nie widziałeś i takie tam – powiedział, a jak na zawołanie do środka wszedł funkcjonariusz policji.
- Witam, Starszy Aspirant Mason Lewis. Mógłbym zadać panu parę pytań?
- Oczywiście – odparłem spokojnie, natomiast w środku srałem ze strachu.
- Widział pan kogoś podejrzanego, kogoś, kto się tu kręcił? - zapytał się.
- Niestety nie. Nie licząc tego wrzeszczącego mężczyzny, nic nie zwróciło mojej uwagi – odparłem.
- A więc pan już wie?
- Przed chwilą się dowiedziałem.
Policjant pokiwał tylko głową i głośno westchnął. Wyglądał, jakby bolała go głowa.
- Może napije pan się czegoś? Kiepsko pan wygląda – zaproponowałem.
- Z chęcią, ale jestem na służbie.
Pokiwałem głową na znak, że go dobrze rozumiem, a on zaczął mówić.
- Mówiąc nieoficjalnie, to nie pierwsze zabójstwo od kilku miesięcy w tym mieście. Na dodatek nie ma żadnych poszlak – znów pokiwał głową.
- Przykro mi, a jeżeli chodzi o mnie, to naprawdę nic nie wiem.
- Okej, pójdę jeszcze popytać twoich klientów. Nie masz nic przeciwko temu? - nagle przeszedł na ty.
- Nie proszę pana.
Zobaczyłem jak odchodzi i zaczyna rozmawiać z ludźmi. Widząc po jego minie, od innych także nie dowiedział się niczego nowego.
- Może zrobimy dzisiaj grilla? - rzuciłem do punkowca.

     Chodząc po sklepie myślałem o dziwnym zabójstwie. Na przeciwko miejsca, w którym pracowałem poderżnięto komuś gardło, a ja sobie spokojnie pracowałem obok. Bałem się, że wiedzą o moim poprzednim morderstwie i przypiszą mi także te, jednak na szczęście nic takiego się nie stało. Miałem nadzieję, że to, czym się zajmuje nigdy nie wyjdzie na jaw, ponieważ nie tyle bałem się aresztu, ile spojrzenia siostrze w oczy.
     Wybierając ketchup z półki zanotowałem w pamięci, że muszę do niej zadzwonić i zaprosić ją na wieczorną imprezę. Musiałem się dowiedzieć, czy znalazła pracę i w końcu spędzić z nią trochę czasu. Odkąd się wyprowadziłem w ogóle go dla niej nie miałem. Gdy go jednak w końcu znajdowałem, ona szukała pracy.
     Brakowało mi jej trochę. W końcu powszechnie wiadome jest, że lepiej, gdy to nie ty jesteś głową rodziny i martwisz się o wszystko. Ja miałem zawsze ją, ona zastępowała mi rodziców i dbała o wszystko. Teraz musiałem pracować, gotować sobie obiad i czyścić kibel raz w tygodniu. Nie były to miłe zajęcia, jednak całkowicie konieczne.
     Kierując się do kasy, spojrzałem na faceta, który za nią siedział. Był gruby, tłusty i na dodatek gburowato wyglądał. Mimo tego, że u niego była najkrótsza kolejka, to podszedłem gdzie indziej.

     - Nie wiem jak to jest, aby powstał pożar wystarczy maleńka iskra, ale żeby rozpalić ognisko, potrzeba całej paczki zapałek – mruknął punk, który od dwudziestu minut męczył się z grillem, ale nie dał sobie pomóc.
- Tak przy okazji, świetny pomysł ze zrobieniem ogniska w środku zimy – rzekł Tom. - Jak nam się uda rozpalić to ognisko, to będzie wspaniale.
- Pospieszcie się, bo mi zimno – mruknęła Kath.
- Udało się! - usłyszałem okrzyk radości zebranych.
     Mimo tego, że był środek zimy, to i tak miałem ochotę na grilla. Kto jednak przyszedłby na niego, gdy temperatura waha się w okolicach zera? Na szczęście istnieje jeszcze takie coś, jak ognisko. Mogło one ogrzać wszystkich dookoła, a nadal mogliśmy pić piwo i się świetnie bawić. Miałem tylko nadzieję, że sąsiedzi nie zadzwonią na policję o zakłócenia porządku, ponieważ nie chciałem mieć z nimi styczności.
- Jj, co ty na to, żebyśmy przeprowadzili się gdzieś na obrzeża? - rzuciłem pomysł.
- Myślałem ostatnio o tym samym. Ludzie są tu wredni, miejsca jest mało, a w dodatku rozmawiałem ostatnio z dozorcą. Nie jest zadowolony z twojego psa.
- Nie wiem, co on chce od mojej psiny – mruknąłem.
- Bar ostatnio przynosi większe zyski, więc może wszyscy dostaniemy podwyżki – powiedział.
- Ja mam jeszcze trochę oszczędności, więc nie będzie problemu – uciąłem.
Chłopak spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym „jakoś nic mi na ten temat nie wspominałeś”, jednak nie skomentował tego.
     Mój wzrok natomiast padł na Lukę. Suczka leżała sobie spokojnie trochę dalej od ogniska i obserwowała wszystkich dookoła. W ogóle nie było widać tego, że jest szczenna. Weterynarz powiedział, że miot może się urodzić całkowicie martwy przez to, co mogło się wydarzyć przed jej znalezieniem przeze mnie. Miałem nadzieję, że tak się nie stanie, jednak jedyne, co mogłem w tej sprawie zrobić, to zapewnić jej spokój i trochę ruchu.
     Z początku obawiałem się, że jak odwiedzi nas kilku znajomych, to rzuci się na każdego i pogryzie, albo zabije kogoś. Na szczęście leżała sobie spokojna i tylko powarkiwała, gdy ktoś do niej podchodził. Ostrzegłem jednak wszystkich, żeby się do niej nie zbliżali i nawet nie myśleli o głaskaniu. Uszanowali to i nie zwracali na nią uwagi.

     Wieczór nam szybko minął. Bez szaleństw wypiliśmy po kilka piw i z szumem w głowie każdy poszedł do siebie. Tego właśnie potrzebowałem. Spokoju, wyciszenia i pozytywnej rozmowy z najbliższymi przyjaciółmi.