wtorek, 27 stycznia 2015

Rozdział XXIX

 Wpadłem w panikę. Znowu. Co oni u niego robili? Głupie pytanie. Diego prowadził tyle nielegalnych interesów, że mieli go za co przymknąć. Można było się tego spodziewać prędzej czy później... Nie. To nie powinno się wydarzyć. Po to miał mnie, abym ratował mu dupę, gdy ktokolwiek go o coś podejrzewał. Właśnie za to mi płacił; za bycie jego prywatnym, płatnym mordercą.
 Nagle mnie olśniło. Przecież dopiero co spaprałem robotę, a komisariat był bardzo blisko. Mogli w mgnieniu oka dotrzeć na miejsce przestępstwa, ale nie było takiej możliwości, aby wytropili w tak krótkim czasie jego – tym bardziej, że to ja zabiłem cel.
 Do głowy wpadł mi pomysł, że już od dawna obserwowali nas i nasze ciemne interesy. Mając dowody, mogli od razu wziąć się za aresztowanie nas. Nawet nie chciałem myśleć o tym, co mnie czekało.
 Założyłem z powrotem kask na głowę i, odkręciwszy manetkę do oporu, ruszyłem do przodu. Jechałem jeszcze szybciej niż pięć minut prędzej, a obraz dookoła rozmywał się i zostawał daleko w tyle. Zastanawiałem się, gdzie będzie najbezpieczniej pojechać. Dom Diego był otoczony przez policję, więc mój też stał pod znakiem zapytania. Do mieszkania mojej siostry także nie bardzo mogłem się udać, ponieważ nie chciałem, aby zaczęto też ją o coś podejrzewać. W związku z jej przeszłością wszelkie kontakty z policją były zabronione, a mogłem się założyć, że gdyby w takim momencie policja mnie u niej znalazła, od razu zaczęłyby się przeszukania i przesłuchania.
 Stwierdziłem więc, że zaryzykuję i udam się do siebie. Nie mogłem bardziej narażać bliskich, ponieważ już to wystarczająco zrobiłem.
 Zatrzymując się pod bramą swojego domu miałem nadzieję, że nie będzie żadnej pułapki i policjantów oczekujących mnie w środku. Nie było najmniejszego śladu po radiowozach, a przyjeżdżając po Diego, nie ukrywali się robiąc cichą pułapkę, tylko przyjechali na syrenach. Miałem nadzieję, że w razie nalotu zrobią tak samo, a ja będę miał szansę uciec gdzie pieprz rośnie.
 Nie oczekując ani chwili, popędziłem przez trawnik do środka. Zaraz po otwarciu drzwi wpadłem na kogoś i skarciłem się w duchu za głupotę. Gdy podniosłem wzrok i ujrzałem przyjaciela, strasznie się ucieszyłem.
  – Diego! – krzyknąłem. – Myślałem, że cię zwinęli.
  – Zamknij się i się pakuj, musimy się stąd zmywać – skarcił mnie.
  – Ale jak udało ci się uciec? – spytałem z podziwem.
  – Będzie jeszcze czas na wyjaśnienia. No jazda!
 Tym razem go posłuchałem. Popędziłem po schodach do swojego pokoju i, biorąc do ręki pierwszą lepszą torbę podróżną, zacząłem pakować najważniejsze rzeczy. Kilka ubrań (nie brałem za dużo, ponieważ zawsze mogłem kupić sobie nowe), telefon, ładowarkę, album ze zdjęciami, jakieś papiery,a następnie biorąc po drodze kilka kosmetyków z łazienki, popędziłem na dół.
 Przy oknie stał Hiszpan i ze zniecierpliwieniem wyglądał na zewnątrz.
  – Jak dobrze, że nie jesteś dziewczyną, bo musiałbym stać tu pół godziny dłużej – zażartował. – Co zrobisz z psami? – wskazał na maluchy plątające się pod naszymi nogami.
  – Za chwilę się tym zajmę. Jedźmy już.
 Diego wyciągnął komórkę i już po chwili pod furtką pojawiło się najnowsze subaru, którego modelu nie znałem. Szybko wsiedliśmy do niego i najkrótszą drogą pojechaliśmy w stronę lotniska. Miałem nadzieję, że bilety już są załatwione i bez problemu będziemy mogli udać się jak najdalej od miejsca, z którego mogli nas zwinąć prosto do więzienia.
 Jak na zawołanie usłyszałem z ust kumpla:
  – Od dzisiaj nazywasz się Lucas Green, masz dwadzieścia dwa lata, twój ojciec jest poważnym biznesmenem i mieszkasz z bratem w Kingston na Jamajce.
  – Kim jest mój brat? – Zmarszczyłem brwi. – Nie uważasz, że nazwisko Green nie jest zbyt podobne do Gray?
  – Twój brat, to oczywiście ja, a z tym nazwiskiem, to taka zmyłka – odparł zadowolony z siebie.
  – Jasne...
 Musiałem jeszcze załatwić sprawę, której bałem się najbardziej z tego wszystkiego – miałem zadzwonić do siostry. Najchętniej nie robiłbym tego wcale, no ale martwiłaby się o mnie. Wziąłem do ręki komórkę i wystukałem jej numer, który znałem na pamięć. Odebrała po pierwszym sygnale.
  – No hej braciszku – Najwyraźniej miała dobry humor.
  – Nie mogę długo rozmawiać, więc słuchaj uważnie, co mam ci do powiedzenia – od razu przeszedłem do sedna sprawy. – Wpadłem w małe kłopoty, więc muszę zmyć się na jakiś czas. Dla twojego bezpieczeństwa nie powiem ci gdzie.
  – Jake? – jej ton brzmiał złowrogo.
  – Nie przerywaj mi. Opowiem ci wszystko, gdy wrócę, ale nie wiem kiedy to nastąpi. Wpadnij do mojego domu i zajmij się psami oraz zadzwoń pod numer, który jest napisany na ścianie; to bardzo ważne. Przelej także całe pieniądze z mojej karty kredytowej, ponieważ i tak nie będę mógł ich użyć, bo mnie namierzą.
  – Ale kto cię ściga? Gangsterzy? – wyszeptała.
  – Policja. Teraz już muszę kończyć. Aha, Kate? Uważaj na siebie.
 Nie czekając na dalsze pytania, nacisnąłem przycisk z czerwoną słuchawką, przerywając połączenie z siostrą. Wiedziałem, co należy dalej zrobić: wyciągnąłem baterię, kartę sim, a następnie przez uchyloną szybę wyrzuciłem wszystkie kawałki na autostradę. Teraz policja mogła szukać wiatru w polu: nikt nie wiedział, gdzie się udajemy, zmieniliśmy nazwiska, pozbyliśmy się telefonów i kart kredytowych... Miałem nadzieję, że się uda.
 Kiedy adrenalina opadła, zrobiłem się strasznie smutny. Zdałem sobie sprawę, że mogę już nigdy nie zobaczyć mojej siostry, JJ'a, Amy, psów, ani Irlandii. Z jednej strony nienawidziłem tego miejsca za to, co ze mną zrobiło, ale z drugiej strony byłem mocno przywiązany do niego oraz do ludzi. Swojego wyboru dokonałem jednak dawno temu, kiedy po raz pierwszy zabiłem człowieka; teraz pozostawała mi tylko ucieczka i nienarażanie bliskich bardziej, niż robiłem to do tej pory.
 Zastanawiałem się także, jak miało wyglądać moje życie zaczęte od początku w nowym miejscu. Miałem szukać nowych znajomych, pracy, hobby? To było trochę bez sensu. Przerażało mnie to wszystko na równi z zaciekawieniem.
 W oddali zauważyłem lotnisko. Szybkim autem dojechaliśmy tam w mgnieniu oka i od razu pognaliśmy na odprawę, która za kilka minut miała zostać zamknięta. Nie miałem najmniejszego pojęcia jakim cudem udało nam się dostać w ostatniej chwili bilety, ale najwyraźniej za pieniądze można załatwić wszystko – nawet bilet na samolot piętnaście minut przed startem.
 Szybko rzuciłem okiem na wnętrze budynku – mały tłum ludzi, szare ściany, wykafelkowana na biało podłoga, kilku żołnierzy, ochroniarzy. Szybko zdaliśmy bagaże oraz przeszliśmy przez bramki bez najmniejszych komplikacji i pognaliśmy do samolotu. W ostatniej chwili wbiegliśmy po schodkach i siedliśmy w ostatnich dwóch wolnych fotelach.
 Ja dostałem miejsce przy oknie, z czego bardzo się cieszyłem. Latałem już kilkakrotnie, ale za każdym razem urzekał mnie widok zza okna: białe, różowe oraz czerwone chmury wyglądające jak wata lub rozlane mleko; zachody i wschody słońca; małe budynki, wiatraki oraz pola. Wszystkie te nawet najzwyklejsze rzeczy z lotu ptaka wyglądały wspaniale i nigdy nie mogłem się nimi nacieszyć.
 Tym razem było tak samo. Start przebiegł jak zwykle gładko i po kilku minutach unosiliśmy się nad ziemią: coraz wyżej i wyżej, aż budynek lotniska, pobliskie drzewa i samochody nie stały się maleńkie jak mrówki budujące mrowisko w ogródku. Samolot zatoczył koło i już po chwili widziałem także ogrom wody okalającej wyspę. Żałowałem, że nie mam pod ręką aparatu lub nawet telefonu, aby zachować ten widok na dłużej. Gdy wznieśliśmy się ponad chmury miałem ochotę wyskoczyć przez okno na zewnątrz. Obłoki były tak piękne, że wydawało mi się, że można po nich chodzić, co oczywiście było niedorzeczne...
  – Boże... Ty tak zawsze? – zapytał Hiszpan.
  – Tak, bo co? – odkleiłem się od szyby.
  – Prosiłbym kolejkę dla mnie i mojego przyjaciela – zwrócił się do stewardessy i już po chwili sączyliśmy drinki.
 Po piątym zaczęło się robić ciemno za oknem, a w mojej głowie już szumiało. Powieki robiły się coraz cięższe i nawet nie wiedząc kiedy – zasnąłem.

  – Wstawaj, lądujemy! – usłyszałem i otworzyłem powieki.
  – No pięknie! Nie gadaj, że przespałem cały lot... – rzuciłem.
  – Jak małe dziecko – Diego zaśmiał się.
 Bez żadnych komplikacji zeszliśmy na ziemię i odebraliśmy bagaże. Oczywiście przed lotniskiem już czekała na nas taksówka, mająca zawieść nas do nowego domu. Zdziwiłem się, widząc siedzącego obok kierowcy wielkiego, czarnoskórego mężczyznę. Hiszpan jednak wytłumaczył mi, że jest to nasz ochroniarz i na razie nie będzie opuszczał nas na krok.
 Nie podobało mi się to, no ale nic w tym dziwnego. Kto by się cieszył z łażącego za nim faceta, gdziekolwiek by się nie ruszyć? Miałem nadzieję, że jednak nie będzie tak źle i, niechętnie, przystałem na to. Nie miałem przecież innego wyjścia.
 Mimo tego, że przespałem cały lot, czułem się strasznie dziwnie – byłem w połowie zmęczony, a w połowie pobudzony. Pozycja siedząca, niewygodne siedzenie oraz różnica czasowa w postaci pięciu godzin zrobiły swoje sprawiając, że wcale się nie wyspałem, a nowe otoczenie, poprzednie wydarzenia oraz zaczęcie nowego życia doprowadziły do tego, że wcale nie myślałem o spaniu.
 Z zaciekawieniem spoglądałem przez okno oglądając budynki, roślinność i ludzi dookoła mnie. W sumie większość wyglądała tak jak w moim poprzednim mieście, jednak nie było to identyczne i sama sugestia "nowego miejsca" dodawała mi entuzjazmu.
 Gdy ujrzałem dom, w którym mieliśmy mieszkać, oniemiałem z zachwytu. Inne budynki mijane po drodze stawały się marnymi chatkami lub barakami w porównaniu z naszą willą. Była przeogromna, zbudowana z białego kamienia, zwieńczona kilkoma kolumnami i filarami oraz miała liczne okna. Na trawniku przed nią rosło wiele roślinności: od kaktusów, przez orchidee, po palmy. Nawet trawa była tam bardziej zielona niż u nas – możliwe też, że mi się wydawało; trawa po drugiej stronie płotu zawsze jest zieleńsza i soczystsza...
 W środku budynku było tak, jak się spodziewałem, czyli czysto i nowocześnie. Przez mały korytarzyk wchodziło się od razu do salonu po ciemnych, ale czystych panelach. Mniej więcej po środku stała kanapa o ciut jaśniejszym kolorze, która była wpuszczona w podłogę. Po drugiej stronie znajdował się mały basen, zapewne z jacuzzi, co mnie bardzo ucieszyło. Po drugiej stronie od wody stał średniej wielkości stół, o bardzo dziwnym kształcie, z czterema krzesłami. Okno w tym pomieszczeniu zajmowało jedną, całą ścianę, a widok z niego był przepiękny. Bardzo się zdziwiłem, kiedy z boku budynku ujrzałem krystalicznie czystą, niebieską wodę.
 Spostrzegłem dwoje drzwi, więc wszedłem w te po lewej – prosto do kuchni. Posadzka tam była śnieżnobiała i, jak się okazało, podgrzewana (podobnie jak w całym domu). Wszystkie blaty oraz sufit były czarne, a na szafkach malowały się słoje drewna. Kuchnia była połączona z jadalnią, co było dobrym rozwiązaniem, ale podejrzewałem, że pewnie i tak będziemy jadać w salonie.
 Wróciłem się i wszedłem w drugie drzwi. Moim oczom ukazała się łazienka: cała ułożona z biało-czarnych kawałków – od podłogi, przez ściany, zlew i wannę, aż po sufit.
 Zostawiłem to piętro za sobą i wszedłem po schodach do góry. Znajdowało się tam sześć pomieszczeń: dwie sypialnie z łazienkami i garderobami. Zdziwiłem się, ponieważ obie sypialnie wyglądały niemal identycznie. Wielkie białe łoże zajmowało większość miejsca, a na jednej ścianie stała przeogromna półka z książkami, filmami i grami. Miałem tam także dwie szafki nocne: po obu stronach łóżka, jedną szafkę na różne duperele i ogromną plazmę z konsolą. Łazienka zaś wyglądała identycznie jak ta na dole.
  – I jak ci się podoba? – usłyszałem głos Hiszpana za sobą.
  – Tu jest genialnie! – krzyknąłem. – Jak udało ci się znaleźć taką chatę w tak krótkim czasie?
  – To jest mój dom od kilku lat – zaśmiał się. – Byłem tutaj trzy razy na wczasach. Dużo podróżowałem.
  – Ale kto będzie tutaj sprzątał? Nigdy nie widziałem czystszego domu – wyznałem.
  – Jest dopiero po ekipie sprzątającej. Nie martw się, jeszcze nabrudzimy – mrugnął. – Znajdziemy kogoś od sprzątania.
  – Nie wiem jak ty, ale ja idę na plażę – oznajmiłem.
  – Ja idę, ale spać – machnął mi ręką na do widzenia.
 Niezmiernie się cieszyłem, że do mojego małego bagażu wrzuciłem kąpielówki i ręcznik – te z łazienki były tak piękne i czyste, że żal było je brudzić piachem. Nad wodę nie miałem daleko, więc nie brałem kompletnie nic poza tym, co już wymieniłem.
 Piasek na plaży był bardziej biały, jak żółty i oczywiście nagrzany przez słońce. Nie czekając długo, wskoczyłem do wody i zacząłem pływać. H2O była idealnie czyta i chłodna, ale nie zimna, co pozwalało się zrelaksować. Nie chciałem myśleć o tym, co zostawiłem. Miałem nadzieję, że moja siostra sobie poradzi i zajmie się nienarodzonym dzieckiem. Wierzyłem też, że Amy i JJ zrozumieją to, że nawet się nie pożegnałem.
 Nie mogłem zabrać ich ze sobą, nie było też czasu na wytłumaczenia, czy nawet na powiedzenie zwykłego "cześć". Chciałem ich jeszcze kiedykolwiek zobaczyć, chociaż jeden, jedyny raz i ujrzeć ich szczęśliwych, bez problemów, z poukładanym życiem – czyli całkiem przeciwnym, niż moje...
 Wychodząc z wody ujrzałem trzech Rasta siedzących koło mojego ręcznika. Podszedłem do nich i przywitałem się:
  – No siema!
  – Witaj kolego – rzucił najmniejszy. – Ja jestem Tim, a to Patrick i Oscar. Zapalisz z nami?
  – Tim, spokojnie! – skarcił go mężczyzna o najdłuższych dredach, czyli Oscar. – Chcesz wystraszyć nam nowego znajomego? – zaśmiał się.
  – Oczywiście, że z wami zapalę – odpowiedziałem.
 Nie musieliśmy mówić nic więcej, ale buzie nam się nie zamykały. Najbardziej wygadany okazał się Tim – buzia mu się nie zamykała. Był najmłodszy z całej trójki i najbardziej ruchliwy. W życiu nie widziałem człowieka, który by tak dużo mówił – miałem wrażenie, że dosłownie zagada mnie na śmierć.
 Patrick był najstarszy z nich i najbardziej opalony. Z wyglądu do złudzenia przypominał mi Bob'a Marley'a i okazał się naprawdę w porządku, podobnie jak Patrick, którego dredy były związane, ale mimo tego sięgały mu do pasa. Zastanawiałem się ile mają centymetrów długości, ale stwierdziłem, że spytam go przy innej okazji.
 Chłopaki zmyli się po dwóch godzinach, ponieważ mieli coś do załatwienia na mieście, a ja postanowiłem przejść się plażą. Nie patrząc na to, że jestem upalony, odpaliłem kolejnego lolka i podążałem wzdłuż brzegu, oddalając się coraz bardziej od domu. Czułem się świetnie, gdy chłodna woda obmywała mi stopy, a ciepłe słońce grzało mi plecy.
 Siadłem pod wielką palmą i obserwowałem powoli zachodzące słońce. Nie myślałem o niczym, tylko w stu procentach oddałem się relaksowi. Prawdopodobnie usnąłbym na tym ciepłym piasku, gdyby dziwny dźwięk rozlegający się nad moją głową, nie przerwał mi chillout'u. Spojrzałem w tamtym kierunku i ujrzałem kozę – a dokładniej małe koźlątko.
 Nagle, nie wiadomo czemu, zapragnąłem je mieć. Wstałem powoli, starając się nie spłoszyć zwierzęcia, jednak ono od razu mnie ujrzało i zaczęło uciekać. Wiele nie myśląc zacząłem je gonić: przez krzaki, czyjeś podwórko, ulice, aż w końcu dorwałem ją w ciemnym zaułku, gdy nie miała już dokąd uciec.
  – Mam cię! – powiedziałem do kozy. – Teraz będziesz moim pieskiem!
 Wziąwszy kozę pod pachę odwróciłem się na pięcie i powędrowałem z powrotem w kierunku ulicy. Oczywiście od razu uświadomiłem sobie swój błąd: nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowałem, nie znałem drogi powrotnej, nie miałem komórki i stałem w samych kąpielówkach z kozą w ręce w całkiem obcym kraju.
 Stwierdziłem, że złym pomysłem było palenie kilku jointów na raz, a już na pewno łapanie przeklętej kozy. Zdenerwowany sam na siebie, próbowałem odtworzyć drogę z marnym skutkiem coraz bardziej się pogrążając. Albo chodziłem w kółko, albo spoglądałem na kompletnie obce dla mnie budowle i ulice.
 Po mniej więcej trzydziestu minutach dałem sobie spokój i usiadłem na ławce stojącej przy chodniku. Wtedy ujrzałem ją.

2 komentarze:

  1. Czeekam i czekam.!! Twoje opowiadanie jest boskie.

    OdpowiedzUsuń
  2. To opowiadanie jest świetne, podoba mi się ten styl pisania. Szkoda, że blog został zakończony.
    Zapraszam do moich opowiadań, może któreś się spodoba.
    wadazagency.blogspot.com
    opowiadanie-demona.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń